W Europie ukształtowały się trzy grupy państw, których tożsamość międzynarodowa określona może zostać na podstawie ich stosunku do ostatnich propozycji rosyjskich w sprawie traktatowego zagwarantowania bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej.
Niestety, Polska ze wszystkich sił zgłasza akces do bloku anglosaskiego, mającego charakter antykontynentalny. Ta deklaracja Warszawy w sferze symbolicznej usytuowała nasz kraj nie tylko poza Eurazją, ale nawet poza Europą. Konsekwencje mogą być wyjątkowo bolesne.
Rosyjski plan Rapackiego XXI wieku
Przypomnijmy, że 17 grudnia 2021 roku Federacja Rosyjska upubliczniła swoją propozycję układu dwustronnego z głównym graczem bloku anglosaskiego – Stanami Zjednoczonymi. Projekt Moskwy zakłada trwałe ustabilizowanie sytuacji w Europie Środkowo-Wschodniej poprzez pisemne zagwarantowanie dopuszczalnych granic rozszerzenia NATO, a jednocześnie zmniejszenie napięć i eliminację zagrożeń w regionie za pomocą zredukowania poziomu jego militaryzacji.
Propozycja ta jest w istocie nawiązaniem do planu polskiego ministra spraw zagranicznych Adama Rapackiego, którego pierwszą wersję ogłoszono w 1957 roku na forum ONZ. Analogie są uderzające, choć plan Moskwy z 2021 roku idzie o kilka kroków dalej i nie dotyczy wyłącznie broni jądrowej. Z punktu widzenia bezpieczeństwa Polski rosyjska propozycja jest ze wszech miar korzystna, bowiem zdejmuje z naszego kraju status państwa frontowego i pozwala myśleć o dłuższym okresie strategicznej stabilizacji w całym regionie. Logika interesu narodowego powinna zatem kierować Warszawę ku pełnemu poparciu koncepcji zaprezentowanej przez Moskwę, być może z pewnymi niewielkimi korektami, jak choćby denuklearyzacja obwodu kaliningradzkiego.
Rozmowy pomiędzy stroną rosyjską a amerykańską oraz Rosją a NATO przeprowadzone w styczniu 2022 roku, kilka tygodni po upublicznieniu propozycji Moskwy, nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów. Stany Zjednoczone wyraziły gotowość do negocjacji kwestii drugorzędnych, dość jednoznacznie deklarując brak zainteresowania dyskusją na temat spraw priorytetowych (członkostwo Ukrainy, Gruzji i innych republik poradzieckich w NATO, militaryzacja byłych państw członkowskich Układu Warszawskiego). W ten sposób Waszyngton nie uchylił się wprost od dialogu, lecz jednocześnie odrzucił filozofię będącą fundamentem propozycji Rosji.
Apel o przestrzeganie prawa
Oferta Moskwy nie jest zawieszona w próżni, lecz wynika z pojęć, definicji oraz zasad obecnych w prawie międzynarodowym od wielu dekad. Pierwszą z nich jest Karta Narodów Zjednoczonych, ta swoista konstytucja ONZ uchwalona 26 czerwca 1945 roku w San Francisco. W art. 2 mowa jest w niej o poszanowaniu suwerenności i zakazie ingerencji w sprawy wewnętrzne państw-sygnatariuszy. Jak wiemy, świat anglosaski nie krył nawet szczególnie daleko idących ingerencji w sprawy wewnętrzne państw poradzieckich, przede wszystkim za pomocą szerokiego instrumentarium tzw. kolorowych rewolucji.
Drugim, istotnym źródłem standardów, których przestrzegania domaga się w sposób wyraźnie wyartykułowany Moskwa, są deklaracje Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie: Karta Bezpieczeństwa Europejskiego przyjęta w Stambule w 1999 roku oraz Deklaracja Astańska z 2010 roku. W obu tych dokumentach czytamy wprawdzie, że każdy kraj ma prawo do swobodnego przystępowania i występowania z sojuszy międzynarodowych, lecz jednocześnie znalazła tam wyraz zasada niepodzielności bezpieczeństwa, głosząca, iż żaden kraj nie powinien dążyć do zwiększenia poziomu bezpieczeństwa własnego kosztem bezpieczeństwa krajów innych. Innymi słowy, system bezpieczeństwa jest zespołem naczyń połączonych, w którym panować powinna równowaga.
Militaryzacja jednego z elementów systemu, szczególnie jeśli polega ona na nasyceniu jego terytorium strukturą wojskową innych, sojuszniczych wobec niego ośrodków, wywołuje brak równowagi i konieczność odpowiedzi w postaci militaryzacji elementów sąsiednich. „Z niecierpliwością czekamy na jakąś sensowną reakcję na to konkretne pytanie, jak oni ustosunkowują się do tych konkretnych, całkowicie jednoznacznych sformułowań” – stwierdził minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow, przed wysłaniem takich właśnie konkretnych pytań do państw członkowskich OBWE.
Stanowisko dyplomacji rosyjskiej jest więc bardzo jednoznaczne i klarowne. Moskwa przypomina o istnieniu szeregu deklaracji i zobowiązań (również tych ustnych, składanych przez reprezentantów tzw. Zachodu w okresie schyłkowym zimnej wojny) dotyczących spraw z punktu widzenia jej bezpieczeństwa i strategicznych interesów kluczowych. Zwraca się nie tylko do Stanów Zjednoczonych z ogłoszoną publicznie propozycją porozumienia, wychodząc z realistycznego założenia, że to Waszyngton stoi za strukturami atlantyckimi i odgrywa nadrzędną rolę w świecie anglosaskim stanowiącym dziś blok najbardziej agresywny w stosunkach międzynarodowych i w skali globalnej.
Prosi również o odpowiedzi na pewne fundamentalne pytanie, zahaczające o aksjologię i prawo międzynarodowe, wszystkich reprezentantów tzw. Zachodu. Przekazuje swoje wątpliwości do każdej ze stolic państw członkowskich NATO i OBWE. I co? I prawie nic. Odpowiedź anglosaska jest, w odróżnieniu od głosu rosyjskiego, całkowicie utajniona, a na temat stanowiska bloku zachodniego dowiedzieć możemy się jedynie czegoś ze świadomie dawkowanych i ukierunkowanych przecieków.
Ostrożny kontynentalizm
W obecnej sytuacji Europa kontynentalna, najistotniejsze państwa UE, wybierają podejście pragmatyczne. Ich pragmatyzm polega na uznaniu istnienia obszarów wspólnych interesów z Moskwą, przy jednoczesnej świadomości ograniczeń wynikających ze znaczenia Waszyngtonu na kontynencie. Przypomnijmy: w niektórych krajach tzw. starej Europy (Niemcy, Włochy) mamy do czynienia z faktyczną kontynuacją okupacji amerykańskiej trwającej tam od zakończenia II wojny światowej. W innych krajach wpływy amerykańskie nie wyrażają się w takim stopniu w sferze militarnej, lecz ich poziom oddziaływania w obszarze finansowym, prawnym, korporacyjnym i technologicznym jest wystarczająco wysoki do uzyskania tzw. potencjału szantażu.
28 stycznia doszło do rozmowy telefonicznej prezydenta Rosji Władimira Putina z jego francuskim odpowiednikiem Emmanuelem Macronem. Macron kilkukrotnie podkreślał w niej konieczność prowadzenia dialogu z Moskwą. Prezydenci zapowiedzieli ponadto zacieśnienie wspólpracy Paryża z Moskwą w strategicznie istotnym sektorze energetyki jądrowej. Obaj poparli równiez wyraźnie działalność formatu normandzkiego, jako właściwej dla rozwiązania konfliktu ukraińskiego formuły.
Republika Federalna Niemiec najpierw nie przepuściła udających się na Ukrainę transportów lotniczych sprzętu wojskowego z Wielkiej Brytanii, a nieco później sama okazała Ukrainie pomoc wojskową, ale o charakterze jednoznacznie defensywnym, bo wysyłając do Kijowa 5000 wojskowych hełmów. Wielu podeszło do tego gestu z ironią, jednak w istocie jest to bardzo jasny dyplomatyczny sygnał rządu kanclerza Olafa Scholza: Berlin nie zamierza dawać się wciągać w jakiekolwiek gry wojenne nad Dnieprem. Zamierza również kontynuować strategicznie ważne z punktu widzenia gospodarki niemieckiej projekty z Rosją, na czele z drugą nitką Gazociągu Północnego. Pokazują to czyny, choć oficjalna retoryka, choćby przy okazji dymisji dowódcy niemieckiej floty, adm. Kay-Achima Schönbacha, może być nieco inna, bardziej proatlantycka. Jednak o konieczności dialogu z Rosją mówi w Berlinie nawet znana, doktrynerska przeciwniczka Kremla, minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock.
Mamy zatem grupę najbardziej wpływowych państw kontynentalnej, starej Europy, które stanowią jej gospodarczy, finansowy i technologiczny rdzeń. I to właśnie one mogą w przyszłości pokusić się o deamerykanizację i suwerenizację naszego kontynentu. Dziś są ostrożnymi pragmatykami, rozumiejącymi ograniczenia wynikające z nadzoru Wielkiego Brata zza oceanu nad naszym kontynentem. Przy pierwszej możliwej okazji postawią wszakże najpewniej na samodzielność, nie tylko swoją, narodową, ale i europejską. Oczywiście, będzie to proces długotrwały i ewolucyjny, choć dynamika wydarzeń wokół Ukrainy może go albo radykalnie przyspieszyć, albo na pewien czas wyhamować. Będzie to zależało od wyniku rywalizacji w pomiędzy poszczególnymi frakcjami miejscowych elit i grup interesów.
Radykalny realizm
W Europie Środkowej, która przecież miała stać się obszarem fantasmagorycznego Międzymorza, kompletnie odrealnionego konceptu lansowanego przez Warszawę, przy okazji ostatnich wydarzeń odezwały się głosy rozumnego realizmu. Ktoś mógłby wręcz powiedzieć, iż to realizm radykalny, odrzucający koncepcje liberalno-globalistyczne i hegemoniczne aspiracje bloku anglosaskiego. Głosy te płyną z krajów stosunkowo niewielkich, stawiających jednak na suwerenizację własnej polityki zewnętrznej.
Oczywiście, sztandarowym reprezentantem tego nurtu są Węgry. 1 lutego z wizytą w Moskwie przebywał premier Węgier Viktor Orbán. Węgierski przywódca wyraźnie stwierdził, że nie widzi jakichkolwiek agresywnych zamiarów władz rosyjskich wobec Ukrainy. „Cechą charakterystyczną współczesnych Węgier jest tradycyjnie skłonność do dialogu z Rosją, polityczny pragmatyzm w dobrym znaczeniu tego słowa. Znajdując się na pograniczu Europy Wschodniej i Zachodniej, Węgrzy rozumieją, że bez Rosji nie jest możliwe zapewnienie bezpieczeństwa europejskiego” – skomentował Paweł Feldman z Rosyjskiego Uniwersytetu Przyjaźni Narodów.
I ten pragmatyzm przejawia się w konkretnych decyzjach ekonomicznych Budapesztu. Orbán dziękował Putinowi za wsparcie dla nowego kontraktu, który strona węgierska podpisała z Gazpromem na kolejnych 15 lat, obejmującego dostawy rosyjskiego gazu na poziomie 4,5 mld m3 przez Serbię i Austrię. Dzień później dowiedzieliśmy się, że gaz ten Węgrzy zamierzają sprzedawać Ukrainie, rzecz jasna, z odpowiednim zyskiem.
„Ukraina czci ‘bohaterów’ z czasów II wojny światowej, którzy dokonywali masowych mordów na Polakach i Żydach. Ludziom takim, jak Stepan Bandera stawia się na Ukrainie Zachodniej pomniki. Protesty na Majdanie wykazywały cechy przewrotu, obalenia legalnie wybranych władz, przy wsparciu Unii Europejskiej, Rady Europy i Waszyngtonu” – powiedział prezydent Chorwacji Zoran Milanović. Zapowiedział jednocześnie, że w przypadku konfliktu na Ukrainie z udziałem NATO, gotów jest do wycofania swego kraju z militarnych struktur Sojuszu Północnoatlantyckiego. Wywołało to, oczywiście, falę wewnętrznych sporów w jego kraju, ale warto zauważyć, że to stanowisko prezydenta cieszy się dużym poparciem chorwackiej opinii publicznej.
Anglosaskie UPA
Mamy wreszcie w Europie blok anglosaski. W 2021 roku, wraz z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej, obserwowaliśmy pierwsze przejawy rozpoczętego już nieco wcześniej procesu aktywizacji Londynu na przestrzeni poradzieckiej. Świadczyć mogło o tym kilka faktów i okoliczności. Po pierwsze, po Brexicie, Brytyjczycy uznali, że mogą powrócić do globalnej gry, podejmując działania otwarcie sprzeczne z interesami Europy kontynentalnej. Po drugie, jeszcze pod koniec 2020 roku szefem brytyjskiego wywiadu (MI6) został Richard Moore, wcześniej ambasador Zjednoczonego Królestwa w Turcji, zwolennik panturkizmu, mającego destabilizować Azję Centralną oraz mobilizować tamtejsze zasoby separatyzmu i ekstremizmu przeciwko Rosji i Chinom. Po trzecie, Waszyngton uznał po raz kolejny, że skoncentruje się bardziej na polityce dalekowschodniej. W efekcie to Londyn stał się centrum dowodzenia najbardziej agresywnymi i ofensywnymi planami przeciwko Moskwie w Europie.
Zgodnie z przewidywaniami, poparcia udzieliły mu kraje bałtyckie oraz Polska. Warszawa wykazuje na kierunku ukraińskim gorliwość niewątpliwie największą. Świadczy o tym ogłoszenie sojuszu UPA (ironiczny skrót używany na określenie sojuszu Ukraina – Polska – Anglia). Z koncepcją powołania takiego, dość egzotycznego bloku po raz pierwszy publicznie wystąpiła podczas swojej wizyty w Australii, 21 stycznia Liz Truss, brytyjska minister spraw zagranicznych. Izolowana międzynarodowo Warszawa ochoczo przystała na pomysł równie izolowanego, coraz bardziej wrogiego Europie kontynentalnej Londynu.
„Dawanie gwarancji bezpieczeństwa, których nie można lub nie ma się intencji wypełnić budzi niebezpieczeństwa dla obu stron: 1. Kraj zagrożony staje się odważniejszy niż być powinien. 2. To jemu gwaranci przekazują decyzję o byciu wciągniętym do wojny” – skomentował wiadomości o powstaniu UPA były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Polityk ten w ostatnim okresie posługuje się wyjątkowo konfrontacyjną wobec Moskwy retoryką. Jednak nawet dla tego byłego poddanego Korony Brytyjskiej sojusz wydaje się aberracją.
O polskich doświadczeniach z brytyjską lojalnością wobec naszego kraju nie trzeba chyba przypominać. O zachowaniu Londynu we wrześniu 1939 roku oraz potraktowaniu polskich uczestników II wojny światowej już po jej zakończeniu wiemy raczej wszyscy. Nie wyciągamy jednak z tych doświadczeń żadnych wniosków. Interesujące jest szczególnie to, że w tygodniu, w którym pojawiły się doniesienia o owym przedziwnym sojuszu, premier Boris Johnson oznajmił, że zamierza odbyć kolejną rozmowę telefoniczną z Władimirem Putinem.
A to oznacza, że Londyn wykorzystał naiwność i zaślepienie władz polskich, by po prostu wzmocnić pozycję negocjacyjną szefa brytyjskiego rządu. Teraz będzie mógł już on podkreślać, że występuje w imieniu jakiegoś „bloku”, prezentuje racje nie tylko swoje, ale również Warszawy, która programowo i konsekwentnie z Moskwą od lat nie rozmawia. Źle to wróży perspektywom rozmów podczas planowanej wizyty szefa polskiego MSZ Zbigniewa Raua w Moskwie. A przecież 15 lutego w rosyjskiej stolicy mogłoby dojść do odmrożenia naszych relacji i wznowienia dialogu.
Żadnych interesów z Londynem
Polskie władze wybrały najgorszy z możliwych z punktu widzenia geopolityki i bezpieczeństwa państwa scenariusz. Zadeklarowały się po raz kolejny po stronie najbardziej agresywnych, prących do wojny kręgów świata anglosaskiego. Sprowadziły Warszawę do roli bezwolnego narzędzia już nawet nie Waszyngtonu, jak wcześniej, a Londynu, prowadzącego bezwzględną grę przeciwko siłom kontynentalnym. Po raz kolejny podkreśliły, że w sensie symbolicznym i deklaratywnym Polska nie należy do Europy, choć geograficznie i geopolitycznie znajduje się w jej sercu.
Pozostaje mieć w tej sytuacji nadzieję, że UPA będzie co najwyżej doraźnym, sytuacyjnym wybrykiem brytyjskiej dyplomacji w kontekście większych, prowadzonych przez nią rozgrywek. Nie zmienia to faktu, że wykonany został kolejny krok świadczący o zaniku jakiejkolwiek podmiotowości Warszawy w stosunkach międzynarodowych. Polską racją stanu w przyszłości będzie jednoznaczne odżegnanie się od UPA, kategoryczne odrzucenie udziału w inicjatywach pozaeuropejskich.
Jedynym, co łączy dziś Ukrainę, Warszawę i Londyn, jest obecność milionów imigrantów zarobkowych – ukraińskich w Polsce i polskich w Wielkiej Brytanii. To przejaw patologii, wstydliwy wynik transformacji ustrojowej w Polsce i upadłości państwa na Ukrainie. Interesów żadnych z Londynem, poza zabezpieczeniem bytu milionów Polaków na Wyspach Brytyjskich, nie mamy i mieć nie będziemy. Polityczne fantazje nie sprawią, że znajdziemy się w Zjednoczonym Królestwie zamiast np. Szkocji, która ma coraz mniejszą ochotę wchodzić w jego skład.
Mateusz Piskorski, polityk, poseł na Sejmie V kadencji, nauczyciel akademicki, politolog, publicysta i dziennikarz
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.