Modernizacja. To słowo należy do kluczowych pojęć nowoczesności. Żeby rządzić trzeba się nim wciąż posługiwać. Wszyscy zajmują się więc nieustającą modernizacją. W istocie oznacza ona tak zwany cywilizacyjny postęp, oczywiście w rozumieniu atlantyckiego świata. Wielkimi modernizatorami byli bolszewicy, ale też socjaliści i w dużym stopniu faszyści, a szczególnie Duce.
Nie da się ukryć, iż największym z nich okazał się F.D. Roosevelt, ze swoim sztandarowym New Deal. Jednak i on został pobity przez chińskich komunistów, którzy w zmodyfikowanym, nowym ideologicznym opakowaniu, dziś niewątpliwie są przodownikami modernizacji. I Polska jest poddawana nieustającym zabiegom unowocześniania, by w końcu dojść do Polskiego Ładu. Przyznajmy: nie jest to hasło zbyt oryginalne, lecz wielu sądzi, że jednak niezwykle nośne.
Zacznijmy jednak od początku. Już piłsudczycy rozpoczęli od uzdrawiania (sanacji), by skupić się na swoim powołaniu, czyli modernizacji sił zbrojnych. Robili to tak skutecznie, że w 1939 r. nasza armia była w rozwoju technicznym uwsteczniona w stosunku do tej sprzed majowego zamachu. Po 1945 r. komuniści, pomijając ideologiczną stronę ich doktryny, wielki nacisk położyli na przebudowę struktury społecznej, połączoną z ustawiczną modernizacją.
Do pewnego stopnia szło im to bardzo dobrze, ale na końcu cały ambitny plan zakończył się załamaniem konsumpcyjnego rynku i znanymi perturbacjami. Rzeczpospolita znalazła się więc w zachodnim systemie.
Niektórzy do wierzenia podawali nam, że ta ukierunkowana zmiana jest naszym przeznaczeniem, a nawet aktem tak zwanej dziejowej sprawiedliwości, na który oczekiwały tęskniące za nim całe pokolenia. Nareszcie! Ale czy rzeczywiście ten kolejny projekt działa autonomicznie, czyniąc z nas Zachód? Rozumiany w tym głębszym, bardziej duchowym sensie. Jednak ten uaktualniony wariant unowocześnienia nie jest naszym wewnętrznym, suwerennym dziełem, lecz poddany został całkowicie zewnętrznej kontroli.
Można – bez ryzyka przesady lub grubego błędu – orzec, że suweren polityczny i gospodarczy lokuje się poza granicami kraju. W wyniku owych faktów jesteśmy czymś więcej niż na przykład Ameryką Łacińską, ale zdecydowanie czymś mniejszym od cywilizacyjnego jądra Zachodu, który możemy nazwać atlantyckim światem, ustanowionym po roku 1945 r. i który, mimo perturbacji i rysujących się znaków zapytania, wciąż istnieje.
Sposób w jaki po 1989 r. dokonywano kolonizacji Warszawy, przez jej swoistą dekolonizację, już wiele razy dokładnie opisano i stosownie nazwano. Zwrócę jednak jeszcze uwagę na pewien aspekt tej sprawy, a właściwie na dwa. Postąpiono z nami, jak z przysłowiowymi pierwotnymi ludami odkrywanych kontynentów. Kolorowe paciorki za ziemię! W tym przypadku tymi barwnymi koralikami jest złudzenie o tym, iż też jesteśmy Zachodem. Częścią tego uprzywilejowanego świata. Bywamy więc jednocześnie Paryżem, Londynem i Nowym Jorkiem. Pełny fason i szyk.
Cena jaką za te złudzenia płaci Zachód jest rzeczywiście niewielka, a nawet można rzec, że nabytki są prawie darmowe. Ot czasem trzeba się pofatygować do Warszawy, przyjąć przybywającego stamtąd jakiegoś nudziarza, zebrać orzekający trybunał, wykładający normy praworządności i demokracji. I to wszystko. A istota i sedno są jeszcze głębsze.
Chodzi mianowicie o to, że Polska jako łup może, bez żalu, zostać darowana innym użytkownikom. Wystarczy zaledwie zapewnienie, iż ten obszar i populacja zostanie pod gospodarczą kuratelą Zachodu, a polskie państwo? Kto by się nim przejmował!
Antoni Koniuszewski, historyk, analityk geopolityczny, pisarz, publicysta
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.