SECTIONS
REGION

Wielowiektorowość a suwerenność: dlaczego Warszawa nigdy nie stanie się Budapesztem

Od kilku lat słyszymy, że w Warszawie będzie drugi Budapeszt, a działacze polskiej partii rządzącej pielgrzymują do stolicy Węgier, by pokłonić się tam premierowi Orbanowi. PiSowska „orbanomania” przybiera czasem dość komiczny charakter. Ugrupowanie Kaczyńskiego poszukuje za wszelką cenę sojuszników, ale nie bardzo potrafi dobrać sobie partnerów. A Viktor Orban jest w wielu kwestiach przeciwieństwem tego, co reprezentuje Kaczyński i jego ludzie. I zapewne tak już pozostanie.

Viktor Orban ma dopiero 58 lat, a mimo to zdążył już czterokrotnie sprawować urząd premiera, w sumie kierując rządem przez 15 lat. Pochodzi z węgierskiej prowincji, ale udało mu się ukończyć studia prawnicze. Choć dziś uchodzi za jednego z największych krytyków amerykańskiego miliardera i spekulanta George’a Sorosa, w młodości przebywał na koszt jego fundacji w oksfordzkim Pembroke College, studiując dodatkowo nauki polityczne. Później, podobnie jak wielu innych byłych stypendystów Sorosa, poświęcił się całkowicie karierze politycznej.

Zrobił to, przyznać trzeba, z dużym sukcesem. Współtworzył Związek Młodych Demokratów (Fidesz) i od 1990 roku (tak, od 31 lat!) zasiada w węgierskim parlamencie. Jego partia początkowo była ugrupowaniem typowo liberalnym, popierającym prywatyzację i ekspansję zachodniego kapitału.

Gdy Orban po raz pierwszy stanął na czele rządu, w latach 1998-2002, to właśnie jego ludzie negocjowali i wspierali nie tylko przystąpienie kraju do NATO, ale również do Unii Europejskiej. Po 2010 roku faktycznie dryfuje w kierunku autorytarnego konserwatyzmu.

Biograficznie Orban ma niewiele wspólnego ze swoimi polskimi fanami. Młodszy od Jarosława Kaczyńskiego o 14 lat, nie brał udziału w jakichś głośniejszych akcjach węgierskiej opozycji przed 1989 rokiem.

Zresztą na Węgrzech nie było liczniejszej opozycji, która przybrałaby formę jakiegoś ruchu społecznego. Liberalizm Orbana z lat 1990. był w sumie trochę podobny do liberalizmu pierwszej partii braci Kaczyńskich, Porozumienia Centrum. Ale w odróżnieniu od PC, Fidesz osiągał w polityce krajowej realne sukcesy, a jego szef nigdy – jak Jarosław Kaczyński – nie wypadł z parlamentu i nie znalazł się na poziomie palących kukły przeciwników politycznych krzykaczy.

Orbanowi wiodło się lepiej. Był zresztą figurą nieco innego formatu; graczem lepiej znającym zewnętrzny świat i pozbawionym kompleksów obciążających mentalnie obecnego prezesa PiS.

Ktoś powie, że Kaczyńskiego i Orbana łączy dążenie do autorytarnych rządów. Być może. Jednak Fidesz dryfuje w tym kierunku w sposób i w stylu dużo sprytniejszym od topornego i potykającego się o własne nogi PiS. Ludzie Orbana tworzą specyficzną formułę klanowego kapitalizmu politycznego, myśląc długofalowo i budując zaplecze. Ludzie Kaczyńskiego nastawieni są raczej na bieżącą karierę, wyciśnięcie tu i teraz jak najwięcej z zarządów i rad nadzorczych spółek skarbu państwa, a po nich choćby potop.

Może to efekt perspektywy długiego trwania rządów: w końcu PiS rządzi nad Wisłą o pięć lat krócej niż Fidesz nad Dunajem. Poza tym jest to jednak chyba kwestia jakości kadr, o czym przekonamy się bez trudu analizując choćby profile ministrów rządów obu krajów.

Najważniejsze jest przy tym to, że Orban nie jest niewolnikiem dogmatów, które przesłaniają świat Kaczyńskiemu i jego ludziom. Węgry, pomimo tego, że są znacznie mniejsze od Polski, zdołały pod rządami Fideszu prowadzić wielowektorową politykę zagraniczną. Obrażony w Brukseli, Orban mógł zawsze lecieć nie tylko do Waszyngtonu, ale również Moskwy, Pekinu, Ankary i kilku innych stolic.

I dzięki temu liczono się z nim w Unii Europejskiej znacznie bardziej niż z przedstawicielami PiS, który spalił polityczne mosty wszędzie, gdzie było to możliwe, a obecnie ma problemy nawet z Waszyngtonem i to pomimo składanych mu wiernopoddańczych hołdów. Posiadanie alternatywy zawsze wzmacnia wielokrotnie pozycję negocjacyjną. To proste i oczywiste, ale – jak widać – przerastające horyzonty myślowe PiS założenie.

Jarosław Kaczyński, mimo deklarowanych chęci, Orbanem nie jest i nigdy już nie zostanie. Wieść niesie, że po jednym ze spotkań z prezesem PiS w Warszawie węgierski premier miał z niedowierzaniem kiwać głową, powtarzając, że nigdy nie rozmawiał z kimś do tego stopnia szalonym.

W istocie obu partyjnych liderów dzieli przepaść nawet nie kulturowa, ale wręcz cywilizacyjna. Nie widać też kandydata na polskiego Orbana wśród młodszych od prezesa partii rządzącej polityków z jego środowiska. Premier Węgier z Fideszu będzie zatem nadal wykorzystywał Warszawę w swojej taktyce negocjacyjnej z Brukselą. A w Warszawie cieszyć będą się jak dzieci z każdego poklepania po plecach przez szefa węgierskiego rządu.

PiS będzie zatem odgrywał rolę instrumentu, niezbyt skomplikowanego narzędzia w kolejnych sprytnych grach i przetargach prowadzonych przez Budapeszt. Będzie tak co najmniej do tej pory, aż w Warszawie ktoś nie zrozumie, że jeśli chce się kopiować Budapeszt, to trzeba w pierwszej kolejności przeanalizować politykę zagraniczną węgierskiego rządu. Bez umiejętności gry w tej dyscyplinie polskie władze będą w dalszym ciągu roić o mocarstwowości minionych wieków i wierzyć w lojalność węgierskiego „brata”. Co jakiś czas boleśnie będą się przekonywać, że „sojusznik” z Budapesztu wolny jest od sentymentów i grać będzie w tej drużynie, w której osiągnąć będzie mógł największe sukcesy.

Mateusz Piskorski, polityk, poseł na Sejmie V kadencji, nauczyciel akademicki, politolog, publicysta i dziennikarz

Źródło

Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.