Zdjęcie z manifestacji liberalnej opozycji polskiej w 2016 roku
Spora część polskich elit cierpi na syndrom Piotrusia Pana. I to w wersji agresywnej. Oni nie tylko nie chcą dorosnąć. Ale mierzi ich niemożebnie, że są w Polsce i tacy, którzy nie chcą być już dłużej dziećmi. I o to – tak naprawdę – chodzi w sporze o Polexit.
Syndrom Piotrusia Pana to psychologiczne określenie postawy człowieka, który mimo fizycznej dojrzałości nie potrafi i nie chce zachowywać się dorośle albo dojrzale. Odrzuca więc odpowiedzialną postawę i pozostaje “wiecznym dzieckiem”. I właśnie to dolega sporej części polskiego establishmentu. Co jak na dłoni widać w ich stosunku wobec Europy. To nie jest żadna „Targowica”. To zbyt duże słowo. Po prostu naszym Piotrusiom Panom bardzo im odpowiada sytuacja, w której najpoważniejsze i najważniejsze dla społeczeństwa decyzje podejmuje ktoś inny. W domyśle „mądrzejszy”, „bardziej światowy” albo „kompetentny”. Jakiś Berlin. Jakaś Bruksela. Albo ewentualnie Luksemburg. Widać to ostatnio na każdym niemal kroku.
Inni wiedzą przecież lepiej
Polityka klimatyczna? Gdzież nam Polakom do próby artykulacji własnego stanowiska. To, jak dbać o klimat najlepiej wymyślą nam Niemcy. A właściwie już wymyślili. A my powinniśmy się ćwiczyć raczej w tejże zielonej polityki jak najszybszej realizacji. Może nawet nas pochwalą, kto wie?
Transformacja energetyczna w Polsce? Oczywiście, że lepiej, by kluczową decyzję o zamknięciu ważnej elektrowni podjęła hiszpańska sędzia unijnego Trybunału. Ona przecież na pewno wyraża interes Europy oraz europejskie poczucie sprawiedliwości lepiej niż jakiś tak – pożal się Boże – demokratyczny polski rząd.
Podobnie ze zmianami w strukturze sądownictwa, polityką fiskalną, monetarną, kierunkami inwestycji publicznych. I tak dalej i tak dalej. Piotruś Pan woli, żeby te trudne sprawy ogarnął za nas ktoś inny. W Berlinie, Brukseli albo w Luksemburgu. Broń Boże nie w Warszawie.
Piotruś Pan przechodzi nastoletni bunt
Gdybyż to jednak było tylko tak, że Piotruś Pan chce się po prostu pozbyć odpowiedzialności i nie dorastać. Wtedy byłoby łatwiej. Jak chce to niech nie dorasta. Ale nasz Piotruś Pan jest niestety bardzo agresywny. To znaczy nie może znieść myśli, że ktoś w jego otoczeniu chciałby żyć inaczej.
Pamiętacie, jak demokratyczny polski rząd z silnym mandatem od wyborców postanowił, że zbuduje port komunikacyjny mogący rywalizować w tym rejonie o klientów i pasażerów z Berlinem? Piotruś Pan natychmiast się uaktywnił. I nie był miły. Każdego, kto uważał inaczej niż on gotów był w jednej chwili nazwać „megalomanem” albo „prężącym muskuły nacjonalistą”. Kto wie, może nawet faszystą. W końcu Hitler też budował infrastrukturę. I tak jest ostatnio ze wszystkim. Ilekroć ktoś w obozie władzy choćby bąknie o zrobieniu czegoś inaczej niż nakazują wyraźne instrukcje z Berlina czy Brukseli natychmiast podnosi się krzyk.
Debata o Polexicie
Kwintesencją tego procesu jest tocząca się od lat debata o Polexicie. Polexit jest – jak wiadomo – pałką wymyśloną przez antyPiSowskich speców od marketingu politycznego i reprodukowany do znudzenia przez przychylne antybisowi media. Właśnie po to, by przy okazji każdej próby prowadzenia przez PiS jakiejkolwiek autorskiej polityki walić ich po głowie Polexitem. AntyPiSowcy tak długo nim machali, że w końcu sami uwierzyli w Polexit. Co ich jeszcze nakręca i daje sił. Bo wydaje im się, że bronią Polski przed wyjściem Polski z UE. Wyjściem którego PiS bynajmniej nie chce i do niego nie dąży. No chyba, że Unia nie jest żadną wspólnotą wolnych państw. Tylko dominium rodziny królewskiej otoczonej łańcuszkiem Piotrusiów Panów. Jeszcze wdzięcznych za to, że ktoś ich wybawił przed koniecznością podejmowania poważnych decyzji.
Zgadzam się z publicystą Łukaszem Mollem, który napisał niedawno, że największym zagrożeniem najbliższych lat będzie wcale nie Polexit. Największym zagrożeniem będzie raczej to, że opozycja (po przejęciu władzy, które przecież prędzej czy później nastąpi, bo żyjemy w demokracji) będzie tak przerażoną wizją zgłoszonych przez PiS aspiracji do suwerenności, że czym prędzej oraz z wielkim zapałem przystąpi do przekręcania śruby w przeciwnym kierunku. Tak, żeby z tej naszej dorosłości w UE nie było absolutnie czego ratować.
Że wprowadzą nas do strefy euro – jeśli trzeba wbrew ludziom i obiektywnym interesom ekonomicznym – twierdząc, że to „geopolityczna konieczność”. Zrobią to właśnie po to, by nas rzekomo „zakotwiczyć na Zachodzie”. A w praktyce żeby odebrać demokratycznym politykom czy nawet bankowi centralnemu jakiekolwiek możliwości prowadzenia polityki ekonomicznej. Żeby gdy pojawi się bezrobocie albo zaczną rosnąć nierówności Piotruś Pan znów mógł rozłożyć ręce i mówić „no my byśmy chcieli, ale nic się nie da zrobić”.
Sceariusz dla Piotrusiów Panów
Albo, że przywrócą wszechwładzę ekonomistów liberalnych, o których pisałem tydzień temu. Z ich obsesją długu publicznego, deficytu budżetowego i niewypłacalności państwa. Których skutkami są zwykle polityka „zaciskania pasa”, wzrost nierówności, pogorszenie pozycji świata pracy i zwijanie państwa dobrobytu.
I to jest właśnie wyzwanie przed którym stoimy. Z dziecięcej choroby liberalizmu udało się nam w ostatnich latach wyrosnąć. Miejmy nadzieję, że nie powróci ona do nas w zmutowanej wersji dziecięcej choroby euroentuzjazmu. Piotrusiom Panom tylko w to graj.
Rafał Woś, dziennikarz, publicysta ekonomiczny, laureat nagrod w branży dziennikarstwa
Kolegium redakcyjne nie zawsze zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak staramy się publikować opinię z różnych stron i źródeł, które mogą być interesujące dla czytaczy i odzwierciedlać różne aspekty rzeczywistości.