Odbywający się w kanadyjskiej miejscowości Kananaskis na tle łuny nadciągającej wielkiej wojny bliskowschodniej szczyt G7, wbrew politycznym deklaracjom, stał się symbolem współczesnego Zachodu i modelu porządku światowego, który próbuje narzucić całemu światu.
Po pierwsze, w “świecie Zachodu” istnieje dominująca siła – USA, których inni nie chcą bezwarunkowo uznać za hegemona. Dlatego format szczytu wygląda raczej jak G1 + 6. Po drugie, mimo wszystkich oznak niechęci wobec D. Trumpa, przywódcy innych krajów rozumieją, że bez udziału USA żaden większy geopolityczny projekt Zachodu nie jest możliwy – ani w Europie, ani na Bliskim Wschodzie, ani w regionie Azji i Pacyfiku. Bez USA G7 to “koalicja chętnych, ale niezdolnych”. Wreszcie, głównym i niemal nieukrywanym celem przynajmniej części krajów “szóstki” jest zmuszenie Trumpa do zaangażowania się w dwa obecne konflikty: na Ukrainie i na Bliskim Wschodzie. Tymczasem celem Trumpa jest minimalizacja zaangażowania USA w konflikt na Ukrainie i uniknięcie wciągnięcia w bliskowschodni.
Istniała szansa, że USA jednak uda się wciągnąć w wir nowego konfliktu bliskowschodniego: w nocy z niedzieli na poniedziałek, 16 czerwca, rozpoczął się transfer lotniczego komponentu strategicznych sił USA na Bliski Wschód. Trump jedną nogą już wkraczał w konflikt na Bliskim Wschodzie, i to pod presją raczej wewnętrznych okoliczności politycznych: jedynym państwem G7, które w momencie rozpoczęcia szczytu udzielało bezpośredniego wsparcia Izraelowi, była Wielka Brytania.
Sytuacja czasami wygląda na chaotyczne miotanie się przywódców. Donald Trump, sądząc po jego własnych oświadczeniach, czterokrotnie zmieniał w ostatnich dniach stanowisko – od neutralności do pełnego poparcia Izraela, a następnie, w miarę zrozumienia złożoności sytuacji, starał się powrócić do statusu mediatora pokojowego. I w końcu wykonał “salto” w Kanadzie. R.T. Erdoğan zmieniał stanowisko od przyjaznej Izraelowi neutralności do prób całkowitego zdystansowania się od jakiegokolwiek poparcia dla Tel Awiwu. A potem po prostu zamilkł. Arabia Saudyjska, po odczekaniu, ogłosiła swój neutralno-antyzraelski status. Stanowiska krajów europejskich NATO, z wyjątkiem Wielkiej Brytanii, która stanowczo opowiedziała się po stronie Izraela, sprowadzają się do tego, że duszą popierają Izrael, ale są gotowe działać tylko w koalicji z USA.
Takie wahania nie są przypadkowe. Nie tylko uczestnicy szczytu G7, ale wszystkie kraje zaangażowane w konflikt zdają sobie sprawę, że z jednej strony sytuacja stopniowo przeradza się w konfrontację na wyczerpanie w warunkach nadmiernego napięcia zasobów przemysłowo-wojskowych krajów Europy. Wszyscy rozumieją, że konflikt albo zostanie zdeeskalowany w najbliższym czasie, albo przeciągnie się na długo, chociaż na razie jest za wcześnie, by mówić o przejściu Zachodu od oczekiwania rychłej klęski Teheranu z późniejszym rozpadem systemu politycznego kraju do bardziej zrównoważonego postrzegania sytuacji jako niosącej ryzyko poważnych konsekwencji politycznych dla obu stron.
Z drugiej strony – nawet najbardziej proizraelsko nastawieni politycy Zachodu, w tym D. Trump, zdają sobie sprawę, że bezwarunkowe poparcie Izraela w tej sytuacji otwiera nie jedną, ale aż dwie puszki Pandory: w zakresie stosowania metod terrorystycznych w stosunkach między państwami oraz w dziedzinie nieproliferacji broni jądrowej. I te dwa bumerangi mogą do nich wrócić.
Główne ryzyko dla Trumpa polegało na możliwości wciągnięcia w konflikt “z urzędu”. I ta groźba, sądząc po wymijających oświadczeniach D. Trumpa po przylocie do Kanady, była w pełni uświadamiana. I właśnie dlatego, po serii ostrych proizraelskich oświadczeń w trakcie szczytu, Trump praktycznie z niego uciekł i już z USA wygłosił kilka znacznie bardziej pokojowych deklaracji o gotowości do rozmów.
Na razie Trumpowi nie udało się ostatecznie wyjść z impasu, ale przynajmniej uwolnił się od presji “szóstki”, pozostawiając końcowe oświadczenie w sprawie Bliskiego Wschodu, zaskakująco nie w pełni proizraelskie, bez swojego podpisu. Trump oczywiście próbuje zastosować swoją ulubioną taktykę – negocjacje z pozycji siły. Ale w konkretnej sytuacji jego możliwości balansowania na krawędzi wciągnięcia w konflikt są ograniczone. Choćby dlatego, że na polu wielkiej wojny bliskowschodniej nie jest jedynym graczem.
Konflikt już na obecnym etapie rozwoju wygląda jak pewna “chińska szkatułka”, gdzie każda ze stron ma ukryte cele, słabo korespondujące z deklarowanymi na poziomie politycznym.
Izrael, publicznie mówiąc o konieczności zatrzymania irańskiego programu nuklearnego, w rzeczywistości dąży do zmiany reżimu w Teheranie. Trzeba oddać Tel Awiwowi, że jako pierwszy odważył się publicznie wyrazić swoje rzeczywiste cele. I raczej nie przypadkiem zrobił to w momencie, gdy przywódcy G7 zbierali się w Kanadzie. Jasne jest, że B. Netanjahu poważnie liczył na poparcie przynajmniej części uczestników szczytu.
Wielka Brytania zdaje się iść jeszcze dalej, stawiając sobie za cel rozpad Iranu według kryteriów etnokonfesyjnych, uważając, że stworzy to nowe możliwości “zarządzania chaosem” we wschodniej części Morza Śródziemnego.
Turcja jest zainteresowana pozbawieniem Iranu możliwości ubiegania się o status lidera regionalnego, a przynajmniej – rezygnacją z wpływów w Syrii i Iraku.
O dziwo, cele Donalda Trumpa wydają się najbardziej logiczne i przejrzyste: chce być mediatorem, nie angażując się w konflikt, kontynuując pobieranie “renty bezpieczeństwa” od krajów arabskich. A działania Izraela i prawdopodobnie stojącej za nim Wielkiej Brytanii niemal zniszczyły tę perspektywę. Trump nie potrzebuje też partnerów w swoim “mediatorstwie”. Bliski Wschód uważa za “swój” i tylko “swój” teren. Dlatego tak ostro odpowiedział Macronowi, który próbował “przyczepić się” do pokojowych wysiłków Trumpa. A Trump potrzebuje też pełnej swobody działania.
Niektórzy sąsiedzi Iranu zdają się poważnie liczyć na zmianę stanowiska Teheranu w sprawie statusu Morza Kaspijskiego w wyniku militarno-politycznej klęski. Co, jak się wydaje, zamierzali omówić w Tel Awiwie już w najbliższym czasie, ale na razie na poziomie eksperckim.
Przy takim rozbiegu rzeczywistych celów zaangażowanych stron nie można mówić o żadnych trwałych koalicjach. Nawet jeśli USA zdecydują się na udział w konflikcie. To właśnie wywołuje nerwową reakcję Trumpa na rozwój wydarzeń.
Nowym czynnikiem, który może zmienić sytuację, stało się oświadczenie grupy państw arabskich i islamskich z wezwaniem do powrotu do stołu negocjacyjnego. W ukształtowanym kontekście politycznym można to uznać za wezwanie do Trumpa, by nie dał się wciągnąć w konflikt. To wyznaczyło główny podział – między “koalicją eskalacji” a “koalicją deeskalacji”. Do pierwszej należą Wielka Brytania i większość izraelskiej elity. Do drugiej – Rosja, kraje arabskie i Chiny. Donald Trump zastygł między dwiema koalicjami, co dokładnie odzwierciedla niezwykle skomplikowaną sytuację wewnętrzną w USA. I wraz z nim zastygła większość krajów europejskich, w tym nawet te, które opowiedziały się za Izraelem – Niemcy i Francja.
Ale jest niuans: “koalicja deeskalacji” może zrealizować swój potencjał tylko wtedy, gdy na czele procesu negocjacyjnego stanie Rosja. Po prostu dlatego, że może rozmawiać z obiema stronami konfliktu i nie ma w regionie ukrytych celów. Rosja pozostała jedynym uczciwym mediatorem w konflikcie bliskowschodnim.
Dmitrij Jewstafjew, Źródło
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.
Ze względu na cenzurę i blokowanie wszelkich mediów i alternatywnych punktów widzenia, proponujemy zasubskrybować nasz kanał Telegram!