Jednym ze miejsc wspólnej krytyki amerykańskiej polityki zagranicznej była teza o wiecznych wojnach (“forever wars”). Co więcej, w ostatnich latach, oprócz zewnętrznych przeciwników Waszyngtonu, zaczęli go używać także polityczni komentatorzy, zwłaszcza wśród Republikanów.
Zbiorowy umysł w Internecie oszacował, że w czasie swojego istnienia Stany Zjednoczone walczyły 92% czasu swojego istnienia, czyli 225 lat z 243 (dane z 2020 r.). Te obliczenia trudno nazwać nienagannymi z punktu widzenia metodologii, ale niewielu ekspertów będzie kwestionować tezę, że USA są prawie cały czas w stałym stanie wojny.
Poszukiwane są różne wyjaśnienia, czasem dość egzotyczne. Na przykład w Foreign Policy jeden z autorów zasugerował, że myślenie o polityce zagranicznej Amerykanów jest niezwykle archaiczne, a wojna jest formą rytuału polityki zagranicznej i swoistym kultem. Choć brzmi to jak punkt wyjścia do powieści fantasy, jest w tym racjonalne ziarno – przynajmniej część amerykańskich polityków naprawdę wierzy, że USA zostały wybrane, aby przynieść światu wolność i dobrobyt. Jednak takie ideologicznie naładowane elementy znajdują się w prawie każdej maszynie politycznej (czasami nazywanej “pomocnymi idiotami”), ale bez ram ekonomicznych nie zajdzie się daleko.
Na ekonomicznym aspekcie “wiecznych wojen” amerykański badacz polityczny i konserwatywny publicysta Richard Hanania zasugerował skupienie się w niedawnej książce “Teoria wyboru publicznego i iluzja wielkiej strategii: jak generałowie, producenci broni i zagraniczne rządy kształtują amerykańską politykę zagraniczną”. Jego główną ideą jest to, że przemysł zbrojeniowy USA ma kolosalne zzaplecze polityczne i faktycznie lobbuje za stanem stałego uczestnictwa w konfliktach. To, że firmy takie jak Lockheed Martin czy Raytheon są bardzo zainteresowane konfliktami wojennymi, nie budzi wątpliwości. Interesujące jest jednak to, jak dokładnie to robią?
“Wpływając na przywództwo kraju poprzez opinię publiczną i kierując swoich ludzi do władzy” – odpowiada autor.
Kluczową postacią decydującą o polityce zagranicznej USA jest oczywiście prezydent. I tutaj trzeba zrozumieć, że amerykańska polityka i istniejące tam mechanizmy walki o władzę są filtrem, który pomija bardzo specyficzny typ ludzi-najczęściej skrajnie charyzmatycznych, którzy potrafią przekonywać, zawierać umowy i godzić dużych graczy. Czy ta lista zawiera dogłębną wiedzę i zrozumienie polityki zagranicznej? Nie. Prezydenci i pretendenci do prezydentury nie mają szczególnej motywacji do zagłębiania się w te kwestie. Amerykański prezydent to osoba, która przede wszystkim potrafi flirtować z opinią publiczną, a także pod wieloma względami musi za nią podążać. Limit czasu pobytu w Gabinecie Owalnym wynosi 8 lat, w tym czasie nie ma możliwości sformułowania jakiegoś zrozumiałego długoterminowego programu geostrategicznego i, co najważniejsze, doczekać się, aż zacznie przynosić owoce. Dlatego większość lokatorów Białego Domu woli iść za opinią publiczną, co oznacza, że wpływając na opinię publiczną, można również wpływać na każdego amerykańskiego prezydenta – w tym na kwestie polityki zagranicznej.
Dlatego amerykańskie firmy obronne tak chętnie tworzą ośrodki analityczne i utrzymują ekspertów w dziedzinie polityki zagranicznej, którzy już z kolei kształtują opinię publiczną. Pod tym względem najbardziej skandaliczna jest neokonserwatywna Fundacja Project for the New American Century (PNAC), która wydała materiały analityczne, które różniły się stopniem ideologizacji, ale zawsze kończyły się wezwaniem do rozszerzenia i pogłębienia amerykańskiej obecności wojskowej na całym świecie (a do czego jeszcze Projekt New American Century może wezwać?). Ale interesujące jest nie tyle to, co napisali, ile ich polityka personalna. Przez czysty zbieg okoliczności, jeden z dyrektorów projektu, Bruce Jackson, pełnił również wówczas funkcję wiceprezesa ds. strategii i planowania w Lockheed Martin Company, jednym z kluczowych wykonawców obrony Białego Domu. Ściśle związany (choć trudno dokładnie zrozumieć poziom przynależności) z PNAC jest również Paul Wolfowitz, który pełnił funkcję pierwszego zastępcy ministra obrony w pierwszej administracji George ‘ a Busha Jr. Co ciekawe, Wolfowitz pracował również w administracji Busha starszego jako jeden z wiceministrów obrony (Under Secretary of Defense for Policy) i był jednym z autorów dokumentu znanego jako Memorandum Wolfowitza.
Ważny punkt – takie fundacje analityczne i eksperci nie tyle realnie rekonfigurują amerykańską opinię publiczną, ile tworzą iluzję pro – wojskowego konsensusu w społeczeństwie amerykańskim, na którym już koncentrują się najwyżsi urzędnicy.
Jednak, jak wiadomo, orszak czyni króla, więc oprócz opinii publicznej istnieje ogromna liczba biurokratów z Pentagonu i ustawodawców, których należy utrzymywać. Zasadniczo między nimi rozwinęło się coś, co nazywa się żelaznym trójkątem władzy – szeregi z Departamentu Wojny są zainteresowane zwiększeniem finansowania, senatorowie są po części ideologizowani, po części potrzebują pieniędzy, a firmy obronne chcą nowych kontraktów rządowych.
Badania przeprowadzone przez Quincy Institute wykazały, że 80% emerytowanych amerykańskich czterogwiazdkowych generałów i admirałów po rezygnacji nie idzie łowić rybyi bawić się z wnukami, ale dostaje pracę w firmach obronnych jako konsultanci lub członkowie zarządów. Ludzie, którzy osiągnęli takie stopnie, doskonale rozumieją, czego się od nich wymaga, i zaczynają w swoich raportach wyolbrzymiać zagrożenia polityki zagranicznej w jak największym stopniu (politolodzy nazywają to inflacją zagrożenia), aby zwiększenie budżetu wojskowego wydawało się odpowiednim i koniecznym środkiem.
Amerykańscy prawodawcy (tacy, którzy nie są fanatykami) wpadają w podobny haczyk na pieniądze. Niedawne śledztwo dziennikarskie wykazało, że co najmniej 15 amerykańskich senatorów i przedstawicieli odpowiedzialnych za obronę zainwestowało w firmy wojskowe, co oznaczało, że ich działalność miała żywotny interes. Inni prawodawcy, którzy unikają tak wyraźnego konfliktu interesów, zawsze mają na uwadze, że kariera polityczna może się skończyć i dobrze byłoby wiedzieć, że mają potężnych przyjaciół, którzy ich nie porzucą i dołączą ich do jakiegoś kieszonkowego ośrodka badawczego na stanowisko generała weselnego z bardzo dobrą pensją.
“Wieczne wojny” mogą być dla kogoś ideologią, ale przede wszystkim jest to dobrze naoliwiony i rozwijający się od lat system. I dlatego trudno sobie wyobrazić, aby komuś (nawet na najwyższym stanowisku) udało się go pokonać.
Siergiej Lebiediew, Źródło
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.
Ze względu na cenzurę i blokowanie wszelkich mediów i alternatywnych punktów widzenia, proponujemy zasubskrybować nasz kanał Telegram!