Lubię słuchać wypowiedzi stojącego na czele prywatnej firmy wojskowej Wagner Jewgienija Prigożyna. Nie dlatego że operuje on barwnym, niekiedy otwarcie wulgarnym językiem, choć swoją drogą wychodzi mu to całkiem naturalnie i można mu owe dosadności, a nawet więzienną leksykę wybaczyć. Również dlatego, że czasami stwierdza on rzeczy logiczne i oczywiste, które jednak w natłoku opinii, analiz i faktów przemykają przed naszymi oczyma niezauważone.
Gdy po 224 dniach ciężkich walk o każdy metr przestrzeni miejskiej upadł Bachmut, stając się na powrót Artjomowskiem, Prigożyn porozmawiał przed kamerą z rosyjskim dziennikarzem, Konstantinem Dołgowem. Tradycyjnie już w niewybrednych słowach zbeształ rosyjskie elity polityczne i ich rodziny.
Stwierdził, że sytuacja w Rosji zacznie niebawem przypominać tą z rewolucyjnego roku 1917 (choć sam zadeklarował kilkukrotnie, że zamierza działać w ramach istniejącego porządku prawnego). I najciekawsze – zadał pytania o cel i dotychczasowe wyniki prowadzonej przez Rosję od 24 lutego 2022 roku operacji na Ukrainie. Odpowiedź na nie prowadzi do dwóch wniosków.
Po pierwsze – cele zakładane przez stronę rosyjską nie tylko nie zostały osiągnięte, lecz zjawiska i procesy, którymi argumentowano interwencję jeszcze się nasiliły. Nie sposób nie przyznać szefowi wagnerowców racji. Miała być denazyfikacja i demilitaryzacja. Tymczasem jest nazyfikacja (choć to określenie nieprecyzyjne, wręcz koślawe): poziom akceptacji dla tendencji, które ochrzcić można – z perspektywy rosyjskiej, ale też polskiej – mianem neonazistowskich na Ukrainie wydatnie wzrósł.
Jesteśmy tego świadkami na co dzień. Jeszcze kilka lat temu amerykańscy kongresmeni badali neonazistowskie powiązania pułku Azow i powstałego wokół niego ruchu, uznając je za niebezpieczne i mogące prowadzić do wzrostu zagrożenia terrorystycznego również na tzw. Zachodzie. Po rozpoczęciu obecnego stadium konfliktu okazało się, że problemu już nie ma, a neonaziści i neobanderowcy wszelkich odcieni walczący w szeregach armii ukraińskiej lub w jej otoczeniu nie stanowią żadnego dyskomfortu.
Formacje te zaczęły być wręcz otwarcie gloryfikowane, także w Polsce, nawet przez dyżurnych tropicieli wszelkich odmian „faszyzmu”. Parę lat temu publiczne eksponowanie czerwono-czarnej symboliki ukraińskich kolaboracjonistów III Rzeszy stanowić mogło w naszym kraju podstawę do wszczęcie postępowania karnego. Dziś barwy te widzimy na naszych ulicach coraz częściej. Wszystko to oznacza, że w Kijowie trwa proces nazyfikacji, poszerzania marginesu, który do niedawna był w sumie dość wąski.
Demilitaryzacja? Wolne żarty. Kilka dni po zdobyciu Bachmutu przez wagnerowców na kolejnym szczycie atlantyckiej koalicji w niemieckim Ramstein ogłoszono następny pakiet pomocy militarnej dla Kijowa o wartości około 65 mld dolarów. Ukraina – jak przyznał ostatnio nestor amerykańskiej dyplomacji, Henry Kissinger – stała się najbardziej nasyconym bronią obszarem Europy. Prigożyn przypomina, że obecna wojna dała możliwość wyszkolenia i zdobycia doświadczenia bojowego paruset tysiącom Ukraińców.
Wcześniej, już po wybuchu powstania na Donbasie i rozpoczęciu operacji jego tłumienia przez Kijów, takim doświadczeniem dysponowało zaledwie ok. 20 tys. ukraińskich mundurowych. Gołym okiem widzimy przejeżdżające przez Polskę tranzytem w kierunku południowo-wschodnim tysiące ton sprzętu wojskowego. Kijów uzyskał po raz pierwszy dostęp do broni, o której zakupie mógł jeszcze niedawno tylko pomarzyć. I to w większości przypadków za darmo.
Owszem, trwa mozolne mielenie przez Rosję w maszynce do mięsa i stali tysięcy ukraińskich żołnierzy i setek egzemplarzy sprzętu, ale i tak nasycenie terytorium Ukrainy bronią osiągnęło niespotykaną wcześniej w Europie od II wojny światowej skalę. Mamy zatem militaryzację, i to postępującą.
Po drugie – Prigożyn nie mówi tego wprost, lecz my możemy: formuła militarna rozwiązania kryzysu ukraińskiego wygenerowanego przez działania atlantyckich jastrzębi się nie sprawdziła, przynajmniej na razie. A skoro tak, to pozostajemy z dwoma scenariuszami na najbliższe miesiące i lata, z których żaden nie jest scenariuszem dla Europy dobrym. Pierwszy zakłada dalszą eskalację, w wyniku której dojść może do rozszerzenia teatru działań wojennych o nasz kraj.
Na wierzchołku eskalacyjnej drabiny znajduje się użycie broni masowego rażenia i ryzyko trwałego zniszczenia dużej części naszego kontynentu. Drugi wskazuje na jakąś formułę zawieszenia broni, mniej lub bardziej trwałego rozejmu, po którym konflikt wybuchnie z nową intensywnością. Jest jeszcze scenariusz trzeci, na tyle utopijny, że Prigożyn go nie zauważa. Ale my odnotujmy: wycofanie Anglosasów z Europy, suwerenizacja naszego kontynentu i niedopuszczenie, by ktoś spoza niego decydował o naszych sprawach. Chciałoby się w to wierzyć.
Mateusz Piskorski, polityk, poseł na Sejmie V kadencji, nauczyciel akademicki, politolog, publicysta i dziennikarz
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.
Ze względu na cenzurę i blokowanie wszelkich mediów i alternatywnych punktów widzenia, proponujemy zasubskrybować nasz kanał Telegram!