W kontynentalnej Europie można by rzec, że od zawsze trwają zmagania lokalnych potęg o zdobycie prymatu nad innymi. Przez wieki nieustannie zawiązywano różne koalicje i toczono liczne wojny. Niekiedy miały one ideologiczne zabarwienie (wojny religijne), jak np. walki lat 1618-1648; od zakończenia których można uznać, że są to już czasy nowożytne.
W tych rozgrywkach istotną rolę zawsze odgrywała Anglia, morskie mocarstwo, leżące na obrzeżach europejskiego kontynentu. Londyn – co pamiętamy – szczególnie dbał o to, by te zmagania nie doprowadziły do wyłonienia zdecydowanego zwycięzcy, który w swoim czasie rzuciłby Brytyjczykom przysłowiowe rękawice w wyścigu o kolonialne nabytki, handel i światową dominację na morzach.
Taki charakter miała też batalia lat 1939-1945, nazywana przez nas drugą wojną światową. Z tą różnicą, że w miejsce Wielkiej Brytanii, liderem anglosaskiego mocarstwa morskiego zostały Stany Zjednoczone. Poza tym zasadniczo przez całe wieki nic istotnego nie zmieniało się.
Koniec drugiej wojny oznaczał zbudowanie w Europie nowej równowagi sił, którą wcześniej – w mniemaniu Anglosfery – próbowały unieważnić Niemcy, zgłaszając pod przywództwem Hitlera roszczenia o panowanie nad kontynentem. To się nie udało i na pół wieku zapanował tutaj zadekretowany w Poczdamie pokój. Dzisiejsza sytuacja jest jednak jakościowo inna. Waszyngton chyba porzucił politykę dbania o równowagę sił i podjął w ostatnich latach próbę rozciągnięcia swojej hegemonii nad całym europejskim półwyspem. To zupełnie coś innego niż to co obserwowaliśmy przez wiele stuleci.
Co to może zatem oznaczać? Pierwsza myśl jest taka, że USA poczuły się na tyle silne, przynajmniej tutaj lokalnie, że mogą podjąć to w końcu niemałe ryzyko. Kolejną koncepcję można sprowadzić do tego, że jest właśnie w sam raz odwrotnie. Ameryka przegrywa i nie ma wielkiego wyboru: musi rzucić się w wir ogólnoświatowej walki, nawet na wielu frontach.
Przypadek nieustannie wzrastającej potęgi Chin, których już w żaden sposób nie są w stanie pokonać, nakazuje im szukanie jakiejś formy wzmocnienia. Niejako kanibalistycznego pożywienia się Europą. Gdyby konsumpcja okazała się udana, a jadło byłoby strawne, można by spróbować mocniej wrócić na Pacyfik. Tego wszystkiego zwyczajnie nie wiemy, skazani jesteśmy więc na domysły. Ale jest również i trzecia możliwość. To konflikt innego rzędu.
Taki przekraczający dotychczasowe dość krytyczne rozumienie tych spraw. Na skutek globalistycznych tendencji geopolitycznego jednoczenia świata, wszedł on w fundamentalny spór między strefą oceanów, a wielkim lądem, czyli Anglosferą a Eurazją. Porozumienie rosyjsko-chińskie ma tu przemożny wpływ na obserwowane wydarzenia. Gdyby właśnie tak było, to Europa staje się zaledwie elementem wielkiej rozgrywki, nie zaś główną postacią granego dramatu. Zmagania te, być może, przekraczają jej współczesne możliwości i znaczenie. Jest ona jednym z szeregu otwartych frontów.
Takie miejsce – jakie miała przez wiele epok – a nie główny aktor rozgrywanej tragedii. Jednym słowem można ostrożnie zawyrokować, że Europa jest ostatecznie skończona. I nie jest to jakaś dramatyczna zmiana jej losów. Po prostu i zwyczajnie: ostateczne przypieczętowanie skutków drugiej wojny. Światowe centra siły już bowiem wtedy powędrowały poza Europę.
Antoni Koniuszewski, prawnik, pisarz, historyk, publicysta
Kolegium redakcyjne nie zawsze zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak staramy się publikować opinię z różnych stron i źródeł, które mogą być interesujące dla czytaczy i odzwierciedlać różne aspekty rzeczywistości.
Ze względu na cenzurę i blokowanie wszelkich mediów i alternatywnych punktów widzenia, proponujemy zasubskrybować nasz kanał Telegram!