Skąd wziąć brakujące 4,5 mln ton węgla? Premier Morawiecki wydał decyzję o pilnym zakupie węgla, ale zachęta nie była potrzebna, bo spółki od miesięcy szukają surowca na własną rękę. Składy świecą pustkami, a jeśli węgiel już nawet jest, to kosztuje zawrotne sumy za tonę. Do początku sezonu grzewczego zostały dwa miesiące, a w rządzie zaczyna się szukanie winnych.
O chaosie i niepokoju świadczy nie tylko tempo legislacyjne (ustawa o maksymalnych cenach węgla jeszcze nie weszła w życie, a już została wycofana), ale też harmonogram posiedzeń Rady Ministrów, na których lwia część spraw dotyczy bezpieczeństwa energetycznego, spotkania Morawieckiego z prezesami państwowych potentatów energetycznych, a także dymisje czołowych postaci dla polskiej energetyki. Nadciąga kryzys, jakiego w ostatnich latach nie było. A mroźną i drogą zimę wyborcy z pewnością zapamiętają do następnych wyborów.
Skąd wziął się ten kryzys?
Jeszcze kilka lat temu rząd forsował narrację o węglu jako naszym surowcu narodowym, który zagwarantuje nam energetyczną niezależność. Miało go starczyć na dwieście lat, ale już dziś składy świecą pustkami. Węgiel ze strony rządowych spółek sprzedawany jest dwa razy w tygodniu, a tylko nielicznym udaje się go zdobyć. Z dostępnością surowców problem był już dwa miesiące temu.
Za ograniczoną podażą idą wysokie ceny. Paweł Marszaluk z redakcji Klubu Jagiellońskiego wyliczył, że w tym roku koszty ogrzania domu przy zużyciu na poziomie 5 ton węgla mogą wynieść nawet do 17,5 tys. zł w przeciwieństwie do ok. 5 tys. zł z nie tak dawnej przeszłości.
Z całą pewnością sytuacja na rynku węgla nie jest tak dramatyczna tylko z powodu ostatnich miesięcy wojennych. Problem z energetyką węglową ma w Polsce charakter strukturalny, o czym wielokrotnie pisaliśmy na naszych łamach. W raporcie Zielony konserwatyzm. Wyzwania i rekomendacje w 10 kluczowych obszarach Paweł Musiałek apelował: „Musimy jak najszybciej zamknąć nierentowne kopalnie i wysłużone elektrownie węglowe, bo kosztują nas coraz więcej”.
Nie będę powielać tez przytoczonych w tym raporcie, ograniczę się wyłącznie do kilku podstawowych kwestii. Nasze górnictwo od lat nie jest rentowne, a tylko w 2020 r. odnotowało 4,3 mld zł straty. Nie opłaca się nam wydobywać własnego surowca, a ilość importowanego węgla rośnie z roku na rok. Wynika to z przede wszystkim z niskiej jakości rodzimego węgla oraz z kosztownych warunków jego wydobycia. Ponadto polskie elektrownie węglowe w większości są już wyeksploatowane, a za tym idą regularnie powracające awarie.
To wszystko sprawia, że polska energetyka nie jest konkurencyjna. Nasze górnictwo przez lata było „rozwijane” z pominięciem rynkowych realiów, dlatego dziś postulaty, aby braki węgla pokryć wydobyciem własnym, są niewykonalne. Nie jest możliwe zwiększenie wydobycia z miesiąca na miesiąc – taka zmiana kursu zajęłaby co najmniej kilka lat i pochłonęłaby miliardy złotych. Poza tym, czy inwestycje w górnictwo mają sens, gdy tłem naszej transformacji jest radykalna polityka klimatyczna UE, w której miejsca na węgiel nie ma? W 2020 r. rząd sam podpisał umowę społeczną z górnikami i zobowiązał się do wygaszania kopalń w perspektywie 2049 r.
W konsekwencji w 2020 r. kupiliśmy za granicą 12,8 mln ton węgla kamiennego, z czego 9,4 mln ton z Rosji. Polska jako pierwsze państwo członkowskie UE wprowadziła własne sankcje, nie czekając na ruch ze strony Brukseli. Sankcje wymusiły szybsze niż w normalnych warunkach odejście od naszego głównego dostawcy, a przecież kondycja naszej energetyki nie uległa magicznej zmianie – nadal pozostajemy zależni od węgla.
Ocena decyzji o wprowadzeniu sankcji jest o tyle trudna, że nie mamy dostępu do informacji dotyczących umów z innymi dostawcami – czy Polska wprowadzając sankcje miała zabezpieczone dostawy z nowych kierunków? Cytując klasyka, nie wiem, lecz się domyślam.
Już pod koniec kwietnia prezes zarządu Izby Gospodarczej Sprzedawców Polskiego Węgla w liście do Prezesa RM pisał, że w wyniku embarga na rosyjski węgiel luka węglowa może wynieść nawet 11 mln ton (w scenariuszu zakładającym zwiększenie wydobycia własnego o 1 mln ton). W tym samym czasie z mównicy sejmowej minister Moskwa zapewniała, że węgla nie zabraknie, a Polska ma zabezpieczone własne wydobycie i dostawy zagraniczne.
W międzyczasie w rozporządzeniu zawiesiła normy jakościowe węgla, a prezes PGE Wojciech Dąbrowski zaczął nieśmiało przebąkiwać o trudnej zimie i oszczędzaniu energii. Dopiero pod koniec czerwca wiceminister klimatu i środowiska Piotr Dziadzio przekazał, że spółki Skarbu Państwa zakontraktowały węgiel na poziomie ok. 7 mln ton, a spółki prywatne – 2 mln ton. Wciąż jednak deficyt węgla dla odbiorców indywidulanych szacuje się na 4-5 mln ton.
Tę ilość mają zorganizować spółki do końca sierpnia – Węglokoks ma znaleźć za granicą 2 mln ton, PGE Paliwa – 2,5 mln ton. Takie zadanie jest nie lada wyzwaniem – zakup węgla ma odbyć się do końca sierpnia, a sprowadzenie surowca do kraju do 31 października. Terminy są więc napięte, a ilości węgla ambitne.
Zakup to jeden problem, ale dostarczenie takiej ilości surowca jest też trudne logistyczne – potencjał przeładunkowy węgla w portach jest ograniczony. Jak podaje Dziennik Gazeta Prawna, już teraz zalega w nich ok. milion ton węgla, bo w ostatnich latach PKP Cargo sprzedało kilka tysięcy wagonów do transportu węgla, tzw. węglarek.
Atmosfery skandalu dodaje również fakt, że w ostatnich miesiącach trwał eksport węgla na rynki zewnętrzne. Od stycznia do maja wyeksportowano z Polski 2,8 mln ton węgla o wartości ponad 3 mld zł. Połowa z tej ilości to węgiel energetyczny.
Problem wysokich cen surowców ma zostać rozwiązany przez rządowe dopłaty na zakup węgla. Projekt ustawy zakłada jednorazowy dodatek węglowy w wysokości 3 tys. zł dla gospodarstw domowych ogrzewanych „czarnym złotem”. Warunkiem koniecznym do uzyskania dodatku jest zgłoszenie źródła ogrzewania do centralnej ewidencji emisyjności budynków. Wysokość wydatków może dziwić, bo państwo na dotacje dla gospodarstw domowych ma przeznaczyć aż 11,5 mld zł (czyli pół procent naszego PKB). Dla przykładu, budżet programu „Mój Prąd” przez 4 lata wyniósł dotychczas ledwo ponad 1,7 mld zł.
Oczywiście nie ma wątpliwości, że pomysł dodatku na zakup opału był konieczny. Ceny surowców skoczyły o 150-200% i żadne gospodarstwo domowe nie było na to przygotowane. Czasy idą ciężkie, więc i reakcja rządu jest wyjątkowa. Ustawa ma na celu zapewnienie wsparcia dla dużej grupy gospodarstw domowych w Polsce – w tym również gospodarstw najuboższych energetycznie – w pokryciu części kosztów wynikających ze wzrostu cen na rynku energii, w tym kosztów opału. Według danych GUS, 42% gospodarstw domowych w Polsce ogrzewanych jest węglem.
Odpowiedź na pytanie, czy zaproponowana przez rząd regulacja to właściwe rozwiązanie, zależy od tego, jakie cele miała spełniać. Z punktu widzenia gospodarki i przyszłej modernizacji, to pomysł bardzo trudny do obrony. Jednak stanowi on realne wsparcie dla gospodarstw domowych, które z niepewnością i rosnącym strachem patrzą na ceny węgla. Powinniśmy mieć jednak wątpliwości co do kształtu tej zapomogi.
Główną zaletą programu jest jego odformalizowanie i łatwość złożenia wniosku. Podstawowym warunkiem jest posiadanie pieca węglowego. Można zrozumieć oczywiście idącą za tym pomysłem logikę – przez kilka lat trwania rządowych programów najbogatsza część społeczeństwa zdążyła wymienić „kopciuchy” na ekologiczne i drogie pompy ciepła, więc piece na węgiel użytkuje tylko najbiedniejsza część społeczeństwa.
Jednak skonstruowanie tej dotacji w takiej formie aż prosi się o nadużycia – dotacja na zakup węgla przysługuje nie najbiedniejszym i z niskimi dochodami, a tym, którzy mają piec węglowy – nawet jeśli zdążyli zaopatrzyć się w węgiel wcześniej lub jeśli stać ich na tak duży wydatek. Tak samo duże wsparcie otrzyma zamożna rodzina paląca węglem i rencista spod Rzeszowa.
Innymi słowy, kształt tej zapomogi w równym stopniu wspiera najuboższych i najbogatszych, bo nie przewiduje kryterium dochodowego. Można w tym miejscu zapytać o sens wydawania pieniędzy na zakup węgla również dla Polaków z wysokimi dochodami, podczas gdy wysoce prawdopodobne, że w ciągu zimy wsparcie rządu potrzebne będzie w innych sektorach, które już teraz ledwo wiążą koniec z końcem, jak np. ciepłownictwo.
Wsparcie finansowe ma być wypłacane bezpośrednio do wnioskodawcy, zrezygnowano bowiem z formy bonów na zakup węgla. Wątpliwości w tym zakresie rozwiał sam rzecznik MKiŚ, który przyznał, że to „od beneficjenta będzie zależeć w jakim stopniu środki te zostaną przeznaczone na zakup węgla”. Innymi słowy, nie ma gwarancji, że dodatek węglowy faktycznie zostanie przeznaczony na zakup węgla.
Pozostaje również kwestia dość wybiórczego wyboru beneficjentów. Większość gospodarstw domowych, a więc te, które ogrzewają się ciepłem systemowym, gazem, energią elektryczną czy pelletem drzewnym nie otrzyma wsparcia. Kryzys energetyczny z jakim się dzisiaj zmagamy dotyczy przecież nie tylko węgla, ale wszystkich surowców. Projekt ustawy w obecnym kształcie w zupełności pomija gospodarstwa domowe ogrzewającym się innym źródłem ciepła, których również dotkną rosnące koszty.
W dodatku na mapie Polski istnieją miejsca, gdzie mieszkańcy w zupełności zrezygnowali z pieców opalanych paliwem stałym. Dla przykładu, krakowska uchwała antysmogowa obligowała wszystkich mieszkańców do wymiany tzw. kopciuchów do września 2021 r. Tym samym Kraków nie będzie mógł skorzystać z rządowego programu.
Pomysł rządu jest też wątpliwy, jeśli spojrzymy na obecny kryzys nie jako na tymczasowy problem, ale wyzwanie strukturalne. Z punktu widzenia transformacji energetycznej wpompowanie aż 11,5 mld zł w umierający sektor nie ma sensu. W najbliższych latach w Polsce czeka nas budowa nowego sektora energetycznego, a tak pokaźna suma mogłaby być wydana na termomodernizację (przez 4 lata funkcjonowania programu „Czyste Powietrze” złożono ponad 470 tys. wniosków na łączną kwotę dofinansowania prawie 8,5 mld zł), na rozwój OZE (w ramach programu „Mój Prąd” do lipca br. rozdysponowano w formie dofinansowań lekko ponad 1,7 mld zł), na modernizację polskiej sieci energetycznej, czy zbudowanie polskiej bazy przemysłowej np. do produkcji pomp ciepła.
Problem w Polsce ma charakter strukturalny, modernizacja jest nieunikniona, a zapomoga jednorazowa. Wysoce prawdopodobne, że najgorsze jeszcze przed nami, a w środku zimy o pomoc upomną się również przedsiębiorstwa czy niezakontraktowane ciepłownie (już dziś niektóre z nich znajdują się na skraju bankructwa, jak Energetyka Cieszyńska).
Pomoc państwa nie gwarantuje jednak dostępu do surowca, bo chociaż rząd zapewnia, że nikt zimą nie zmarznie, to wciąż niepokoi wysoka luka węglowa. Przyznanie dodatku węglowego nikomu nie pomoże, jeśli podstawowym problemem jest brak samego węgla. Byłby on dużo bardziej pożądany, gdyby rząd ustabilizował dostawy i podaż surowca na rynku. Dlatego działania rządu w pierwszej kolejności powinny dotyczyć poszukiwania nowych źródeł dostaw.
Sytuacja nie wygląda najgorzej. Do Polski płynie węgiel z Australii, Indonezji, Kolumbii, RPA i USA. Rząd na przełomie czerwca i maja mówił o zakontraktowaniu ok. 8 mln ton, a możliwość zorganizowania pozostałych 4,5 mln ton pozostaje jeszcze pod znakiem zapytania. Postępy w tym zakresie są na razie objęte tajemnicą handlową.
Jestem głęboko przekonana, że kluczem do efektywnie zarządzanego kryzysu – prócz rozwiązań merytorycznych i sprawności administracyjnej – jest skuteczna, jasna i prosta komunikacja. Rządy w Europie już powoli zaczynają się decydować na ten niewygodny politycznie krok, jakim jest przyznanie, że nie uda się wszystkich w jednakowym stopniu zabezpieczyć przed zimą. Nawet Komisja Europejska wyszła z inicjatywą ograniczania zużycia gazu.
W Polsce jednak od miesięcy w tej sprawie funkcjonujemy w swoistej schizofrenii komunikacyjnej. Rząd zapewniał, że wprowadzenie embarga na rosyjskie surowce nie będzie dla Polski wyzwaniem, bo światowy rynek węgla jest mocno zliberalizowany i nie trudno o dostawcę. Tymczasem dopiero na początku czerwca opublikowano informacje o działaniach rządu w zakresie zabezpieczenia dostaw. Do tego czasu obywatele na własną rękę organizowali surowiec, a to nakręcało spiralę strachu i stało się możliwą przyczyną spekulacji i wysokich cen w składach.
Najprawdopodobniej najgorsze jeszcze przed nami. Piętrzą się wyzwania logistyczne związane z przeładunkiem i rozwożeniem węgla w głąb Polski, a przecież kryzys nadchodzi w całej energetyce, nie tylko w sektorze węgla. Jeśli tłem do takiego kryzysu jest szalejąca inflacja, to PiS ma się czego bać.
Maria Sobuniewska, politolog, prawnik, publicysta
Kolegium redakcyjne nie zawsze zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak staramy się publikować opinię z różnych stron i źródeł, które mogą być interesujące dla czytaczy i odzwierciedlać różne aspekty rzeczywistości.
Ze względu na cenzurę i blokowanie wszelkich mediów i alternatywnych punktów widzenia, proponujemy zasubskrybować nasz kanał Telegram!