Europejskie sankcje nakładane na Rosję wyczerpały swoją dynamikę. Łatwo można było wprowadzić sankcje w sprawach marginalnych, gdzie Rosja odgrywała minimalną rolę i jej brak trudno było nawet zauważyć. Zupełnie inaczej jest, gdy sprawy sięgają spraw najważniejszych, w przypadku Rosji – energii.
Z rozpędu udało się szybko wprowadzić embargo na import węgla. Jednak już na drugim stopniu eskalacji wojny handlowej, w przypadku ropy naftowej – trend się załamał. Samotnym szeryfem który obronił interesy swojej gospodarki był Viktor Orbán.
Dlaczego właśnie tak mały kraj zatrzymał tak potężną nawałę? Zacznijmy od samej góry. Animatorem tej gospodarczej wojny Europy jest oczywiście Ameryka. To zresztą nic nowego, ta polityka trwa od 60-tych lat. Dążył do tego prezydent Reagan, nakładając sankcje, zaś wyjątkowo skutecznie działał Donald Trump, który zatrzymał budowę Nord Stream 2. Amerykanie zawsze uważali więzi gospodarcze Europy z Rosją za szkodliwe. Dla Ameryki oczywiście, a co jest szkodliwe dla Ameryki, to szkodzi też Europie.
Będąc dowódcą w tym starciu, USA nie ponoszą praktycznie żadnych kosztów wojny gospodarczej z Rosją. Ich relacje gospodarcze są bliskie zera, jedynym problemem mogą być rosnące ceny paliw na stacjach, gdyż tam jest to tam bardzo wrażliwy politycznie temat. Ale zawsze winę można zrzucić na Putina.
Gdy wybuchła wojna na Ukrainie, sojusz NATO ożył, także w działaniach gospodarczych. To znaczy Ameryka mocniej szarpnęła cuglami, by sojusznicy ruszyli do walki. Brukselska biurokracja poczuła wiatr w żagle, przejęła dowództwo nad państwami członkowskimi, mając już od dawna przygotowane sankcje, które zostały natychmiast uruchomione po wybuchu konfliktu.
Ton nadają państwa wrogie Rosji, a Bruksela posiada narzędzia i środki, by przełamać opór nieposłusznych. I wspólnymi siłami sojuszniczymi ponad Atlantykiem udaje się złamać opór elit europejskiego przemysłu i kapitału.
Dowodzi Ameryka, a koszty spadają na Europę. Ta, uboga energetycznie, zależna militarnie i politycznie, wciąż i jeszcze długo będzie potrzebowała surowców i energii. I oto bliski sąsiad te zasoby ma. I jest zapóźniony technologicznie, więc chętnie wymieni ropę i gaz na technologiczne osiągnięcia europejskiego sąsiada. Dla Europy układ idealny, w którym za niezbędne surowce po niskich cenach (kiedyś), dostarcza się własnych, bardzo drogich, o wysokiej zawartości technologii, najcenniejszego dzisiaj produktu… Czegóż chcieć więcej?
Ale nie daje się. Przychodzi wielki sojusznik zza wielkiej wody i mówi: no poświęćcie się! (Serio, tytuł artykułu w „Los Angeles Times” brzmi: „Europa powinna się poświęcić. Odciąć natychmiast import gazu i ropy z Rosji”.) I rzeczywiście, poświęcali się, narażali na straty własne koncerny. To przecież wojna, której celem jest osłabić, może nawet zniszczyć Rosję. Ale zakręcić sobie samemu kurek z ropą i gazem? To już samobójstwo.
Na dodatek Europa to nie homogeniczna całość. Składa się z różnych gospodarek, które funkcjonują regionalnie, czerpią korzyści ze swojego położenia. I właśnie nasz region, Europa Środkowa, ponosi największe koszty tej wojny gospodarczej, tu skupiają się największe koszty rozrywania więzi gospodarczych i politycznych z Rosją.
Dlatego wciąż słychać stąd zrozpaczone głosy polityków, sfer gospodarczych, szczególnie niemieckich, że odcięcie się od surowców ze wschodu grozi recesją, kryzysem gospodarczym, utratą milionów miejsc pracy i tysięcy przedsiębiorstw. Istna ściana płaczu… a politycy brukselscy robią swoje.
Osłabiają Niemcy, ale szczególnie uderzają w nasz region, który najbardziej na tym traci. Bo przecież korzystał z bliskości geograficznej energetycznego supermocarstwa, dzięki pozycji tranzytowej mógł odgrywać poważną rolę w zaopatrzeniu Europy w ropę i gaz. I odnosić znaczące korzyści z odgrywania roli pomostu między różnymi gospodarkami.
Zamiast tego Europie Środkowo-Wschodniej grozi przekształcenie w odcięte od Rosji, martwe peryferie bogatej Europy. Viktor Orbán ostrzegał od lat, że „nasz region najwięcej traci na konflikcie między potęgami Zachodu i Wschodu”.
To, co kiedyś fałszywie nazywano „zależnością”, a co było realnie właśnie atutem naszego regionu, teraz przy realizacji transatlantyckiego scenariusza przekształci się w potężny koszt. Na mapie tej tzw. „zależności” ta najbardziej „uzależniona” część to właśnie Europa Środkowa. Korzyści z położenia geopolitycznego, gdy odetnie się od dostawcy ze wschodu, znikną we mgle. A „zależność” zamieni się w koszty i straty.
Andrzej Szczęśniak, specjalista od energetyki, zwłaszcza bezpieczeństwa energetycznego, ekonomista, publicysta polityczny i naukowo-popularny, redaktor naczelny portalu Kierunek Chemia, przedsiębiorca
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.
Ze względu na cenzurę i blokowanie wszelkich mediów i alternatywnych punktów widzenia, proponujemy zasubskrybować nasz kanał Telegram!