SECTIONS
REGION

Szaleństwo po angielsku

Rynki szaleją. Tsunami cenowe przechodzi przez cały giełdowy światek. Spekulacyjne notowania cen osiągają niewyobrażalne wcześniej poziomy. Jednocześnie przewracają kolejne klocki konstrukcji „rynku energii”, pieczołowicie budowanej od 40 lat.

W Wielkiej Brytanii, europejskiego protoplasty rynku energii, jej ceny na giełdach osiągają niewyobrażalne wcześniej wysokości. Podobnie jak w całej Europie. Nie odzwierciedlają oczywiście w żaden sposób zmiany kosztów wytwarzania energii, nie wskazują też na szaleńczy wzrost zapotrzebowania.

Ani nie zamknięto nagle większości elektrowni, nie wylądowali też Marsjanie i nie podłączyli swoich statków kosmicznych do systemu energetycznego. Ot, wzrósł po prostu popyt na nową klasę aktywów finansowych — instrumentów pochodnych, powiązanych z cenami energii czy gazu. Nie popyt na energię elektryczną, nie… Wzrósł popyt na aktywa finansowe, bo wiadomo, pieniądza jest na rynku zatrzęsienie i szuka swojego miejsca, żeby zarobić.

Z jednej strony mamy więc kosmiczne ceny hurtowe, z drugiej mamy odbiorców, którzy mają umowy na dostawy energii elektrycznej. Jedni (przedsiębiorstwa np.) mają ceny powiązane z giełdami i ci dzisiaj zgrzytają zębami, płacąc 4-, a może nawet 5-krotnie wyższe rachunki. Ale jest i grupa odbiorców, którzy według graczy giełdowych, są „uprzywilejowani”. Kupują ten produkt po cenach, ustalanych raz na kilka lat, które dzisiaj całkowicie odstają od cen, które dyktują rynki.

Pierwszymi ofiarami (drugimi będą odbiorcy) tej sytuacji stali się „niezależni dostawcy”. W nowym modelu — rynkowym — powstała bowiem całkowicie nowa grupa firm, które nie posiadają mocy produkcyjnych, ale energię elektryczną pozyskują z „rynku”, kupując ją na giełdzie. (W Polsce ten mechanizm zapewniło tak zwane „obligo giełdowe”).

Ci nowi gracze weszli w proces biznesowy jako pośrednicy, którzy mieli obniżyć ceny. To przecież było główną obietnicą rynkowej reformy energetyki – teraz nareszcie skończymy z monopolami i ceny spadną. Złudna obietnica, gdyż nowi gracze mogli obniżyć marże na sprzedaży, ale jej udział w kosztach energii czy gazu jest niewielki. Agresywnym marketingiem konkurowali między sobą i z tymi, którzy produkują energię. Do czasu.

W erze wściekle wysokich cen okazało się, że ci nowi gracze znaleźli się między młotem a kowadłem. Młotem wysokich cen na giełdach i kowadłem umów z gospodarstwami domowymi, które nawet w ojczyźnie wolnego rynku są chronione przed gwałtownymi podwyżkami cen. A także przed niestabilnością takiego modelu rynku.

W Wielkiej Brytanii bowiem, pomimo kultu wolnego rynku, nie dopuszcza się do takich ekscesów, by ceny tak fundamentalnego towaru, jak prąd w gniazdkach – szalały bez żadnych ograniczeń. Na wzrosty cen nałożona jest blokada (cap), która uniemożliwia, by rachunki za energię i gaz były wyższe niż 1277 funtów (6900 zł) rocznie. Jako standard liczone jest gospodarstwo domowe, zużywające 2,9 MWh energii i 12 MWh gazu.

Ochrona obejmuje aż 15 milionów gospodarstw domowych (na 28 mln ogólnie), chroniąc je przed gwałtownymi podwyżkami. Ograniczenia takie obejmują tylko taryfy, oparte na notowaniach giełdowych, zwane domyślnymi (default). Taryfy kwotowe lub indywidualnie krojone oferty nie podlegają takim ograniczeń.

Tyranozaur w Londyńskim Muzeum tej zimy

To co chroni odbiorców, uwiera dostawców. Ale dzisiaj nie tylko uwiera, ale powoduje, że padają jak muchy. Nie mogą bowiem w żaden sposób przenieść wysokich cen zakupu po rynkowych cenach na ceny sprzedaży. Efekt jest spektakularny: od początku 2021 roku aż 26 firm sprzedających energię jako pośrednicy – pożegnało się z rynkiem. Okazało się niewypłacalnymi bankrutami. Koniec działalności. To zmniejszyło liczbę brytyjskich dostawców dokładnie o połowę (na początku roku było ich 52). Niezłe jatki.

Miliony odbiorców energii dały się skusić na bajeczny marketing w stylu „emerytura na Hawajach” i zostali bez dostawcy, z którym zawarli umowę. Na normalnym rynku powinien przyjść monter i odłączyć ofiarę złego wyboru dostawcy. No, dzisiaj, w czasach „sprytnych sieci” (smart meters), można to zrobić zdalnie, oszczędzając czas i pieniądze. Ale nie do wyobrażenia jest (jeszcze?) dla zwykłego Johna Smitha, że państwo pozwala na takie „rynki”, na których jemu nagle, bez jego winy, wyłączają prąd w domu. Jak wtedy żyć?

Więc państwo, żeby rynek się nie skompromitował, wprowadziło instytucję ratunkową – dostawcę z urzędu. Jeśli bankrutuje nieszczęsny pośrednik, zmiażdżony mechanizmami rynkowymi, odbiorca w domu prawie tego nie zauważa. Prawie. Prąd dalej płynie, jak płynął. Zwiększają się tylko rachunki. Bo taryfa takiego ratunkowego dostawcy jest oczywiście wyższa. Obowiązkiem ratowania nieprzezornych klientów zostają obarczeni najwięksi gracze.

Ale to przecież kosztuje. Trzeba utrzymywać dodatkowe moce na taki wypadek, gdy nagle pojawi się kilkadziesiąt, a nawet kilkaset tysięcy nowych odbiorców. Ale brytyjski regulator — Ofgem, odpowiednik naszego URE — uratował dzięki temu systemowi 4 miliony odbiorców energii, które bez tych ratunkowych mechanizmów, zostaliby po prostu bez prądu i gazu.

Andrzej Szczęśniak, specjalista ds. energetyki, zwłaszcza bezpieczeństwa energetycznego, ekonomista, publicysta polityczny i naukowo-popularny

Źródło

Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.