SECTIONS
REGION

Stan Wojenny: pozbyć się zbędnych emocji

„W czterdziestą rocznicę trzeba nie tylko mówić, trzeba krzyczeć. Jaruzelski był zwykłym tchórzem i zdrajcą Polski. Cała sitwa, która była wokół niego, to była zwykła junta” – wydyszał w ekscytacji Andrzej Duda, wygrywając tym samym doroczny konkurs na najbardziej pocieszne 13-grudniowe kocopoły. Silne słowa, jak na człowieka, który będąc głową państwa bez zgody swojego szefa decyduje co najwyżej o kolorze krawata. A może nawet i nie.

Skecz w wykonaniu prezydenta był w tym roku najlepszy, lecz przecież nie jedyny. 13 grudnia konkurencja jest zawsze silna. Przykładowo premier Morawiecki podzielił się z nami perłami przemyśleń na temat „polskiej ziemi obiecanej, czyli niepodległości”. Co autor miał na myśli? – zapewne pozostanie tajemnicą. „Wspomnienie stanu wojennego to przywołanie walki, która trwa, która się nie skończyła” – mówił z kolei nieco już zapomniany, lecz w takich okolicznościach niezawodny, Antoni Macierewicz. I tak dalej, i tak dalej…

Wsłuchując się w głosy naszych politycznych mędrców i opłacanych przez nich historyków można by odnieść wrażenie, że wydarzenia sprzed 40 laty były dla naszego narodu przeżyciem zgoła niebywałym. Mrocznym, destruktywnym, traumatycznym. Tymczasem, jeśliby spojrzeć na sprawę bez emocji, w oderwaniu od osobistych traum, okazałoby się, że cała ta narodowa martyrologia jest nadęta niczym odpustowy balon.

Żołnierze z krajów Paktu Warszawskiego, lata 1980

Pomiędzy 13 grudnia 1981 a 22 lipca 1983, zatem w okresie stanu wojennego, życie straciło około 40 osób. Pobitych, zastrzelonych, zaduszonych gazem. Niewątpliwie o 40 za dużo. Jednak nadal TYLKO 40. Czyli niemal dziesięciokrotnie mniej niż na skutek zamachu majowego. Twórca i inicjator tego ostatniego jest dzisiaj radośnie fetowany, przez tych samych domorosłych „mężów stanu”, którzy od lat odprawiają 13-grudniowe jasełka.

Ale przecież możemy przywołać i inne statystyki. Na przykład w samym tylko roku 1982 (czyli przez mniej więcej 2/3 okresu obowiązywania stanu wojennego), na skutek wypadków komunikacyjnych, życie utraciło w Polsce 5535 osób. To pokazuje prawdziwą skalę.

A, że wielu spośród obecnych pięćdziesięciolatków ma przykre wspomnienia z tamtego okresu… Cóż, mają do tego święte prawo. Warto jednak zauważyć, że gdybyśmy zamiast skądinąd niesympatycznego i dyskomfortowego stanu wojennego doczekali się na przykład interwencji naszych bratnich i sojuszniczych sąsiadów, mogłoby się to skończyć jak na Węgrzech w roku 1956.

Tylko w wyniku walk, po stronie węgierskiej zginęło wtedy 2500 osób. Na kolejnych 230 wykonano wyroki śmierci. Ponad 20 tysięcy aresztowano lub internowano, a około 200 tysięcy osób uciekło z kraju do Austrii i Jugosławii. Jeśli wziąć poprawkę na to, że Węgry są ludnościowo czterokrotnie mniejsze niż Polska przytoczone liczby wyglądają jeszcze bardziej imponująco. Nawet nasi miłośnicy polityczno-historycznej nekrofilii, którzy ze szczerą emfazą czczą wszelakie narodowe samobójstwa, byliby zachwyceni taką daniną krwi. Tymczasem jak na złość tylko czterdziestu… Trzeba zatem nadrabiać miną, gestem i pompatycznymi uroczystościami.

A gdzie potrzeba także kreatywnym podejściem do rzeczywistości. Dowiecie się zatem z ust naszych bohaterskich polityków i opłacanych przez nich historyków, jak to z 1001 przyczyny interwencja państw Układu Warszawskiego w roku 1981 była niemożliwa. Jak to partia chwiała chwiała się w posadach, jak to cały naród szedł za Solidarnością. A wszystko zniweczył podły generał.

Radzieccy żołnierze na bazie wojskowej w pobliżu granicy polsko-niemieckiej, lata 1980

Nie dowiecie się jednak od nich o 60 tysiącach żołnierzy radzieckich stacjonujących wówczas w bazach na terenie Polski i setkach tysięcy znajdujących się kilka godzin jazdy od naszych granic. Nikt nie zająknie się o finansowaniu Solidarności przez CIA (polecam najnowsze amerykańskie publikacje w tej kwestii). Wszyscy skrzętnie przemilczą postawę, którą wobec stanu wojennego przyjęła polska emigracja. A przynajmniej ta jej część, która nie siedziała w kieszeni amerykańskiego wywiadu.

„Stosunek nasz musi więc oddzielać usprawiedliwioną reakcję uczuciową od rozumienia interesu polskiego i rozumienia akcji tych czynników na Zachodzie, które chciałyby rozpalić nienawiść naszą do Rosji w nadziei na jej wykorzystanie dla swoich celów” – mówił na V Zjeździe Stronnictwa Narodowego w Londynie (czerwiec 1982) Lech Jasieńczyk Krajewski.

„Pod koniec pierwszej połowy grudnia ubiegłego roku Polska stała już w obliczu wyraźnie narastającej rewolucji. Rewolucja ta prowadziła Polskę ku katastrofie. Ogłoszenie stanu wojennego przeszkodziło wybuchowi tej rewolucji” – wtórował mu jeszcze ostrzej Jędrzej Giertych.

„Zasadniczy kierunek działań junty wojskowej w naszym kraju niewątpliwie ustalony został w Moskwie, ale wykonywany jest sprytnie rękami polskimi. Może to być moralnie szczególnie ciężkie, ale trudno nie zauważyć, że uratowało nas to przed większymi ofiarami i spustoszeniami w kraju” – konstatował Jerzy Ptakowski.

Paradoksalnie czasami z dystansu widać lepiej. Bo choć gubi się szczegóły, dostrzega się całościowy obraz. Dziś, z perspektywy 40 lat mamy nareszcie komfort spoglądać z dystansu. I musimy zacząć to robić. Czas przestać się mazać, jak to 13 grudnia nie było Teleranka. No i co z tego, że nie było? Szczerze nie znosiłem Teleranka. Czas dorosnąć. Na stan wojenny i konsekwencje jego wprowadzenia spoglądać nie sercem a rozumem. Pozostawiwszy indywidualne emocje, lęki i traumy. Tylko w ten sposób będziemy w stanie z tej lekcji wyciągnąć właściwe wnioski.

Przemysław Piastapolski polityk, historyk, przedsiębiorca, prezydent Fundacji Narodowej im. Romana Dmowskiego

Źródło

Kolegium redakcyjne nie zawsze zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak staramy się publikować opinię z różnych stron i źródeł, które mogą być interesujące dla czytaczy i odzwierciedlać różne aspekty rzeczywistości.