Spośród wielu polemologicznych sposobów typologii wojen, można pokusić się o uporządkowanie ich podług zasady celowościowej. I tak wyróżniłbym:
Agresje zbrojne służące wyłącznie realizacji egoistycznego interesu państwowego, najczęściej ekonomicznego, na przykład napaść Fryderyka II na austriacki Śląsk w 1740 r. pod zupełnie abstrakcyjnym pretekstem czy zabory burskich republik przez Imperium Brytyjskie, uzasadniane koniecznością walki z niewolnictwem (które, choć nielegalne, bo już nieopłacalne, w praktyce szczególnie nie przeszkadzało Anglikom na wielu terenach już przez nich opanowanych).
Konflikty obronne, uznawane przez marksistów (choć nie tylko, vide Andrzej Frycz Modrzewski na długo przedtem) za sprawiedliwe i etycznie dopuszczalne. Polska stanowi tu o tyle osobliwy przypadek, że, począwszy od wojny trzynastoletniej, w zasadzie wyrzekła się ona prowadzenia wojen napastniczych (zbyt mały potencjał? być może, w każdym razie tłumaczy to też większą odporność naszego organizmu narodowego na pacyfistyczne miazmaty niż społeczeństw Zachodu). Przykładami takich konfliktów zbrojnych niech będą wojny obronne: 1792, 1831 czy 1939 r. Scharakteryzować je można tym, że wynikały one z tragicznych konieczności – najeżdżały na nas silniejsze mocarstwa o jednoznacznie wrogich zamiarach, więc skoro napadały, oczywistą logiczność stanowiło, że trzeba się było bronić jak się dało, mimo braku widoków na zwycięstwo.
Krwawe jatki o przysłowiową pietruszkę, jak zapomniana wojna o niegościnne pustkowia Gran Chaco między Boliwią a Paragwajem w latach 1932-1935. Gdyby nie podejrzenia (suma summarum mylne) jakoby znajdowały się tam pokaźne złoża ropy naftowej, nie padłby w tym konflikcie ani jeden strzał. Tymczasem oba biedne kraje zrujnowały się do cna w konflikcie przypominającym miniaturkę frontu zachodniego I wojny światowej, nie zyskując literalnie nic, a tracąc w sumie 130 tys. zabitych żołnierzy, zaś koncerny paliwowe umyły ręce jak gdyby nigdy nic.
Nie powinno ulegać wątpliwości, że dzisiejsza nieszczęsna ,,wojna hybrydowa” z Białorusią należy jednoznacznie do ostatniej z wymienionych grup. Co prawda inaczej niż w Chaco, nie zginął na szczęście żaden żołnierz czy funkcjonariusz, tym niemniej bezsensowne koszty podatnik ponosi – na budowę samej tylko ,,Linii Jana Pawła II” poszły dotychczas 2 miliardy złotych. Nazwa ta trafnie oddaje w mym odczuciu całe napuszenie towarzyszące rządowemu przekazowi o improwizowanej budowie 130 kilometrów odcinka raczej nędznych umocnień na liczącej 400 km granicy z Białorusią.
Pozostając w sferze tych pisowskich tromtadracji, wysiłek ten wydaje się po pierwsze mocno spóźniony, poza tym nikt najwyraźniej nie pomyślał, że wróg może obejść nasze pozycje przez Arde… to znaczy przez podrzucanie ,,turystów” Ukrainie wraz z nadciąganiem zimy i mnożeniem kosztów całej operacji przy nikłych dla Mińska efektach.
Nie ulega kwestii, że system skutecznych zabezpieczeń granicy powinien istnieć od dawna, przy czym ciągnąć się od Braniewa aż po Ustrzyki Górne. Przypomina się tymczasem ponure marnowanie pod koniec lat 30. pieniędzy przez Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych na budowę schronów bojowych gdzieś w Wielkopolsce zamiast stawiać je choćby wzdłuż Pilicy czy dolnego Bugu.
W medialnej szarpaninie między celebrytami i zidiociałymi zwolenniczkami hasła: ,,żaden człowiek nie jest nielegalny!” z jednej a rządowymi cynikami wydającymi w trybie pilnym decyzje o wypuszczeniu serii znaczków pocztowych z ,,obrońcami wrót Europy” oraz niezbyt przenikliwymi poczciwcami ,,bijącymi rekord serduszek dla polskich żołnierzy” i zachwycającymi się tym, że Straż Graniczna po prostu wykonuje swoje obowiązki (zresztą niezbyt udolnie, skoro sama przyznaje, że nachodźców – przynajmniej w ,,pierwszym rzucie” – jest ok. 4 tys., równolegle informując, że mimo to przenikają oni na terytorium RP nawet grupami po kilkadziesiąt i więcej osób), z tytułu których jej funkcjonariusze przez lata mieli jak pączki w maśle – umykają rzeczy istotne.
Głównym moim zastrzeżeniem wobec ,,debaty publicznej” na tytułowy temat jest to, że nikt nie zauważa całej absurdalności używania nielicznych związków taktycznych wojsk operacyjnych do kordonowego dozorowania granicy z powodu kilku tysięcy nieuzbrojonych imigrantów. Już dzieje orężne Polski dostarczają przykładów jak psuto w ten sposób wojsko. Na froncie przeciwbolszewickim 7 DP z Częstochowy przez dłuższy czas otrzymywała bardzo niskie noty z racji drastycznych braków wyszkoleniowych powodowanych jej wcześniejszą wielomiesięczną służbą wzdłuż zachodniej granicy kraju.
19 lat później, a rebours, gorączkowo formowane na bazie Korpusu Ochrony Pogranicza dodatkowe wielkie jednostki i oddziały odstawały nie tylko uzbrojeniem, ale i poziomem wyszkolenia od związków taktycznych stanu pokoju, czemu nie można się wszak dziwić, skoro w KOP-ie nie starczało zwyczajnie czasu na ćwiczenia, skoro dedykowano go do pilnowania pasa granicznego.
Przywołane rzeczy działy się sto i osiemdziesiąt lat temu. Można sobie wyobrazić jak niekorzystnie odbija się to na dywizjach i brygadach dziś, gdy ich dowódcy mają pod sobą tysiące sztuk pojazdów mechanicznych, nowoczesnej broni zespołowej, skomplikowane i rozwijane z każdym rokiem elektroniczne systemy dowodzenia, rozpoznania itp., gdy zachodzi potrzeba nieustannego zgrywania ze sobą tej całej maszynerii na poligonach, mapach i symulatorach.
Jeszcze większy problem znajduje się na poziomie politycznym – brak jakiejkolwiek refleksyjności nad własnymi działaniami nie tylko obozu rządzącego, ale i tzw. opozycji parlamentarnej, zachowujących się niczym nieznający zasady przyczynowości islamscy radykałowie. Podobnie jak dla taliba brak pożywienia nie musi koniecznie wywołać głodu, lecz po prostu w naturalny sposób mu towarzyszy, tak dla polityk(ier)ów PiS, PO czy SLD retorsje ze strony Białorusi nastąpiły ot tak z powietrza i są ewentualnie tłumaczone tym, że ,,Łukaszenko jest zły, bo jest niedemokratyczny i prześladuje ludzi” (no i ma takie niemodne wąsy i w ogóle co to jest za kołchozowy duce, ale tego już głośno nie mówią), a nie dlatego, że rząd warszawski pierwszy zaczął bezprawnie, agresywnie i rażąco wbrew polskiej racji stanu ingerować w sprawy najbliższego nam etnicznie, językowo, historycznie i kulturowo narodu.
Z powodów, których można się tylko domyślać, establishmentowi III RP nie przeszkadzają łapanki i brutalne pałowanie ludzi na ulicach w ,,biblijnych” Australii, Nowej Zelandii czy Kanady za brak rytualnej maseczki pseudoochronnej na twarzy, nie protestują również w kwestii wprowadzania regularnego szczypawkowego apartheidu we Francji, Włoszech czy Austrii, gdzie nawiedzeni sanitaryści powszechnie deptają prawa człowieka tych, którzy nie raczyli groźbą i prośbą wstrzyknąć sobie dziwnych preparatów etykietowanych jako szczepionki.
O ile taka Gasiuk-Pihowicz może wierzyć, że żałosna ,,misja wyzwoleńcza z rąk tyrana” z 2020 r. została podjęta celem ,,szerzenia strefy wolności, dobrobytu i humanitaryzmu”, trudno byłoby o taką naiwność podejrzewać Kaczyńskiego, Morawieckiego, Kamińskiego czy Winnickiego. Zasadnym staje się zatem pytanie: w co oni teraz grają? Czy państwo tak skrajnie niesamodzielne, z rządem dobrowolnie zgadzającym się na uwspólnotowienie unijnych długów i możliwość bezpośredniego nakładania na poszczególne kraje podatków przez Brukselę, rządu, który ze strachu przed małym państwem z innego kontynentu zatrzymuje w areszcie tymczasowym obywateli za spalenie książeczki, o której 95% Polaków nigdy nie słyszało, a jednocześnie pozwala z wolnej stopy odpowiadać cynicznym mordercom przechodniów albo puszcza wolno Bartosza Kramka przy pierwszym tupnięciu ważnych osobistości z wierchuszki Zachodu, czy takie państwo bez jasnego zezwolenia lub wytycznych z Waszyngtonu, Berlina czy Brukseli, odważyłoby się na inicjatywę obalenia legalnego prezydenta sąsiedniego kraju, który nic szczególnego do nas zresztą nie miał?
Jakoś tak się przedziwnie składa, że proceder kolorowych rewolucji dotyczy tych państw, które najbardziej wyłamują się ze strefy wpływów niewyobrażalnie bogatej kliki globalistów: a to znajduje się coś na Wenezuelę, a to na Kubę, a to na Iran, a to na Białoruś. I nikt nigdy w żadnej telewizji nie zadał pytania dlaczego wokół białoruskiej opozycji (całkiem zresztą prawdopodobne, że po cichu w jakimś stopniu dogadanej także i z Moskwą na wypadek zaistnienia różnych wariantów), kręcą się dokładnie te same wpływowe ciemne persony, które pałętały się dekadę temu przy ,,spontanicznych obalaczach” reżimu Muammara Kadafiego w Libii, jak jeden z architektów globalizmu, Bernard Levy.
Nawet przyjmując umiarkowanie antyrosyjską optykę za uzasadnioną, nie sposób byłoby wręcz nie zauważyć, że próby notorycznego dokuczania czy wręcz jawnego obalenia Łukaszenki, to wprost drastyczne zawężanie mu pola politycznego manewru i niszczenie jego słusznej koncepcji lawirowania pomiędzy Moskwą a Zachodem. Jeżeli doszłoby do dalszej eskalacji na granicy, Kreml z pewnością przekształciłby swą dotychczasową formę obecności militarnej na Białorusi w permanentną, a w ostateczności zastąpienie Baćki kimś znośniejszym (uleglejszym) w bilateralnych relacjach tzw. państwa związkowego.
Poza tym jeżeli od lat trąbi się do znudzenia o groźbie konwencjonalnej wojny polsko-rosyjskiej (co prowadzi do bagatelizacji realnych pól taktycznego antagonizmu między oboma krajami), chyba fundamentalne znaczenie powinno mieć z tego punktu widzenia to, czy taka, bagatela, 1 Armia Pancerna Gwardii dyslokowana jest w okolicach Smoleńska, potrzebując w razie W od 5 do 15 dni przeznaczyć na przerzut przez Białoruś, czy w okolicach Brześcia, 200 km od Warszawy…
Niestety, w polskiej debacie publicznej ani nie ma z kim racjonalnie rozmawiać w ramach debaty wewnątrzkrajowej (wszyscy mówią jednym głosem i jakby czerpiąc z tego samego klucza dozwolonych komunałów), ani polska polityka zagraniczna (dyplomacja po 16 latach POPiSu istnieje w stanie szczątkowym i zresztą pełni raczej funkcje instrumentalne na potrzeby propagandy skierowanej do wewnątrz), nie uznaje co najmniej od aneksji Krymu za stosowne zauważać istnienia takich sąsiadów jak Rosja czy Białoruś, w związku z czym dziś nie funkcjonują już nawet zwykłe nieoficjalne kanały komunikacji z tymi państwami, które pozwoliłyby na rozładowanie nieznośnie gęstej (zwłaszcza dla polskich przedsiębiorców) atmosfery, a nawet gdyby takowe ,,czerwone telefony” istniały, nic nie wskazuje, by formacje betonowych rusofobów odważyłyby się z nich skorzystać.
W zamian mamy dogadywanie się w sprawie kryzysu granicznego między Berlinem a Moskwą, przy czym następuje to ponad głowami Mińska i Warszawy, a dla dopełnienia obrazu tragikomedii ta ostatnia retorycznie pokrzykuje, że nie życzy sobie ,,nowego paktu Ribbentrop-Mołotow” (do realnej roli peryferyjnej prowincji Mitteleuropy już nic nie ma).
Teraz rząd Morawieckiego zapędził Polskę w wyjątkowo niekorzystne położenie w imię wysługiwania się globalistom i rosnących słupków poparcia z powodu naturalnej konsolidacji społeczeństwa wokół władzy w chwilach trudnych. A i nikt nie wspomni, że, mówiąc redaktorem Michalkiewiczem, żarliwi dzierżyciele monopolu na patriotyzm zgodzili się ostatnio na forum COP26, by za 14 lat nie sprzedawać już nad Wisłą samochodów spalinowych i że coś tu się znowu kombinuje wokół paszportów sanitarnych.
Niech PiS chociaż weźmie zatem pod uwagę, że żadnego wzmożenia patriotycznego nie da się ciągnąć w nieskończoność ani usprawiedliwiać nim szalejącej drożyzny wszystkiego. Narzucałoby się zatem podjąć negocjacje z Łukaszenką. Tragizm sytuacji polega wszak na tym, że jest na nie albo za późno, albo za wcześnie, bo w tej chwili pokazałyby one słabość naszego państwa. Cóż zatem czynić wypada? Być może zatelefonować do Pekinu i przekazać, że z ciężkim sercem, ale jeżeli Aleksandr Grigoriewicz w ciągu tygodnia nie zakończy operacji ,,Śluza”, to zamykamy połączenia kolejowe z Białorusią. Biorąc pod uwagę znaczenie tychże dla mocarstwowych projektów ChRL, wraz ze stopniem uzależnienia gospodarki wschodniego sąsiada od chińskich inwestycji, spokój zapanowałby pewnie w ciągu 10 dni.
Niestety, na poprawne stosunki z Mińskiem, takie jakimi one były do imperialistycznej w swej istocie przemowy sekretarz stanu USA, Condolezzy Rice podczas jej wizyty w Wilnie w 2005 r., w obecnych realiach liczyć nie możemy. Wszystkie mosty na Bugu spalone. Ważne, by nigdy nie zapomnieć tego obozowi politycznemu, który na taką haniebną, szkodliwą i wręcz niebezpieczną rolę Polski w kształtowaniu przestrzeni postsowieckiej ochoczo przystał.
Rafał Igielski, historyk, politolog, publicysta
Kolegium redakcyjne nie obowiązkowo zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak zapewniamy dostęp do najbardziej interesujących artykułów i opinii pochodzących z różnych stron i źródeł (godnych zaufania), które odzwierciedlają najróżniejsze aspekty rzeczywistości.