Część unijnych elit kalkuluje, że jeśli Polska ulegnie presji w sprawie kopalni Turów to ustąpi też na innych spornych frontach z instytucjami Unii Europejskiej. A gdy skapituluje Polska, to opadnie z sił cała europejska prawica. Taka jest stawka w grze o przyszłość Unii Europejskiej.
W polskiej debacie publicznej pada ostatnio pytanie, czy Polska powinna skorzystać z prawa weta, jeśli instytucje Unii Europejskiej podejmują działania niezgodne z duchem wspólnoty? A dlaczego nie? Prawo weta nie jest – jak straszy polska opozycja – „opcją atomową” ani pierwszym krokiem do polexitu. To najbardziej demokratyczny mechanizm w unijnej wspólnocie, ponieważ chroni interesy słabszych państw.
Najsilniejsi gracze w Unii nie muszą sięgać po weto, bo stosują polityczne i gospodarcze naciski aby wymusić realizację swoich interesów.
Ci, którzy nie mają takich możliwości muszą twardo walczyć o swoje. Niestety, nawet w prawie do sprzeciwu nie wszystkie państwa członkowskie traktowane są równo. Kiedy podczas szczytu Rady Europejskiej w lipcu ubiegłego roku premier Holandii zagroził wetem unijnego budżetu w mediach przeszedł szmer uznania, że Mark Rutte to „twardy zawodnik”.
Natomiast gdy o wecie mówił Mateusz Morawiecki, unijne elity i wewnętrzna opozycja nie posiadały się z oburzenia oskarżając polskiego premiera o próbę „rozsadzenia Unii”. Rzecz jasna, po weto powinno się sięgać, kiedy zostaną wyczerpane inne środki negocjacyjne. Być może zbliżamy się do takiej sytuacji ale nie pozostawiono nam większego wyboru.
Jesteśmy atakowani na wielu frontach, a nakaz zamknięcia kopalni Turów i żądanie haraczu za niepodporządkowanie się tej decyzji to koronny dowód, że Bruksela wybrała konfrontacyjny kurs wobec Polski.
Być może jest to celowe działanie, sondujące do jakiego stopnia niepokorne państwa członkowskie są gotowe ugiąć karki. Nie ma sensu udawać, że wszystko jest OK. Nie można wykluczyć, że Unia Europejska stoi przed politycznym przesileniem i trzeba być na to gotowym. Jest kilka katalizatorów tego procesu. Przede wszystkim wyborcza porażka CDU w Niemczech. Chyba trudno o lepszy sygnał, że Europejczycy nie chcą chadecji, która wyrzeka się konserwatywnych korzeni i ulega ideowemu szantażowi ze strony lewicy, liberałów i zielonych.
Stawia to także pod znakiem zapytania sens funkcjonowania w dotychczasowym kształcie całej Europejskiej Partii Ludowej, której CDU jest najważniejszym ogniwem. W kluczowych, cywilizacyjnych sporach dotyczących, m.in. klimatu, obyczajowości, tożsamości kulturowej czy ograniczeń wolności słowa, EPL coraz bardziej schodzi na lewo.
Ta defensywna i samobójcza taktyka doprowadziła do konieczności zredefiniowania całej europejskiej chrześcijańskiej prawicy.
Do tego nurtu na pewno można zaliczyć Europejskich Konserwatystów i Reformatorów oraz rządy w Polsce i na Węgrzech. I nie jest to zamknięty krąg. Mające wkrótce nastąpić zjednoczenie kilku prawicowych frakcji spowoduje, że konserwatyści staną się trzecią siłą w Parlamencie Europejskim. Nie można też wykluczyć, że prawicowe rządy wrócą do kilku krajów, w tym do Hiszpanii i Włoch.
Zieloni, liberałowie i lewica mają na razie większość w Europie ale zdają sobie sprawę, że nie będzie to trwało wiecznie. Dlatego atakują wyprzedzająco, zanim europejscy konserwatyści wzmocnią się i powiększą szeregi. Obecnie największym, europejskim krajem z prawicowym przywództwem jest Polska. Jest to jedna z odpowiedzi na pytanie, dlaczego nasz kraj stał się obiektem tak wściekłych ataków ze strony unijnych instytucji.
Drugim, ważnym katalizatorem politycznego przesilenia jest kryzys energetyczny, który jeszcze na dobre się nie rozpoczął, a już rekordowo wywindował ceny prądu i wywołał społeczne protesty w wielu krajach.
Nawet proekologicznie nastawiona Holandia sprowadza na potęgę węgiel kamienny, aby ustabilizować ceny i zapewnić ciągłość dostaw energii. Doszło do tego, że branżowi analitycy przestrzegają przed katastrofalnymi skutkami ograniczania importu… węgla z Rosji. Przyczyny tego chaosu są znane. Zbyt pospieszna dekarbonizacja, zawodność energetyki odnawialnej, zwiększone potrzeby gospodarki budzącej się po pandemicznej zapaści. Gdyby Brukseli zależało na opanowaniu sytuacji, zrobiłaby krok do tyłu. Nie musi przecież rezygnować z polityki klimatycznej. Wystarczy tylko racjonalna korekta zakresu i czasu realizacji Zielonego Ładu.
Tymczasem zamiast kroku w tył czeka nas skok do przodu. Forsowany przez Komisję Europejską pakiet „Fit for 55” nieodwracalnie zmieni nasz styl życia i przyzwyczajenia konsumenckie. Część towarów i usług uznawanych przez Europejczyków za cywilizacyjne standardy, stanie się dobrami luksusowymi. Bruksela wie, że musi ten zabójczy pakiet wprowadzić jak najszybciej, póki europejskie narody nie są zjednoczone w protestach, a prawica nie ma jeszcze dość politycznej siły, aby zahamować liberalno-zielony marsz po władzę totalną.
W tym kontekście spór o kopalnię Turów ma znacznie szersze znaczenie, niż nam się zdaje. Część unijnych elit kalkuluje, że jeśli ulegniemy presji w tej sprawie, to ustąpimy też na innych frontach. A gdy Polska skapituluje, to opadnie z sił cała europejska prawica. Taka jest stawka w tej grze. Wiadomo, że w naszym interesie jest osiągnięcie kompromisu we wszystkich spornych sprawach z instytucjami unijnymi ale są jakieś granice ustępstw.
Bruksela musi sobie zdawać sprawę, że w tym pokerowym rozdaniu może nadejść moment, kiedy Polska powie „sprawdzam”. Pakiet klimatyczny „Fit for 55”, aby wszedł w życie, musi zostać zaakceptowany przez wszystkie kraje członkowskie. Jeśli Polska zgłosi weto, nie powiedzie się Zielony Ład i runie cała polityka klimatyczna Unii Europejskiej. Na taką wizerunkową klęskę Bruksela nie może sobie pozwolić.
Izabela Kloc, polska polityk i pedagog, była posłanka na Sejm i posłanka do Parlamentu Europejskiego
Kolegium redakcyjne nie zawsze zgadza się z treścią i ideami artykułów zamieszczonych na stronie. Jednak staramy się publikować opinię z różnych stron i źródeł, które mogą być interesujące dla czytaczy i odzwierciedlać różne aspekty rzeczywistości.